To spektakl, który przeszywa duszę. Ostre sztylety wbijają się w nas ze wszystkich stron, a drogi ucieczki nie widać. Bo też jej nie ma. O tym, czym jest wojna i jak w jej obliczu może odnaleźć się artysta, rozmawiamy z Agatą Biziuk, reżyserką spektaklu „Ślub” Gombrowicza, który miał premierę w Teatrze Lalek Banialuka.
 

Publiczność gorąco przyjęła premierę Pani spektaklu.
Agata Biziuk, reżyserka
: - Tak, jestem bardzo usatysfakcjonowana, zwłaszcza że jesteśmy już po dwóch spektaklach. Ten premierowy wiązał się dla mnie już z mniejszym stresem. Największy wiązał się z tzw. oddaniem nauczycielskim i rozmowami z nauczycielkami naszej grupy docelowej.

Nie dziwię się. Nauczyciele bywają surowymi recenzentami.
- Miałam duży lęk z tego powodu, ale okazało się, że spektakl został przyjęty z dużym zrozumieniem i empatią.

Właśnie się zastanawiałem czy nauczyciele nie stwierdzili, że spektakl nie trafi do młodzieży.
- Była, oczywiście, podniesiona kwestia tego, czy nie jest za trudny, ale w przypadku rozmowy o „Ślubie” Gombrowicza w ogóle trzeba się zastanowić czy sam dramat nie jest za trudny, bo to tzw. dramat jaźni, czyli historia we śnie. Tam nie ma logicznej retoryki, logicznej historii.

Jednak odbieramy to duchowo, emocjonalnie. Przynajmniej ja tak miałem, że cierpiałem razem z głównym bohaterem.
- O to też mi chodziło, by to przeczytać przez pryzmat naszych dziejów, współczesności i trochę przez pryzmat tej traumy wojennej, widocznej w naszej scenografii, plastyce i samym kostiumie aktora.

Przez to, co dzieje się za naszą wschodnią granicą, stało się to tym bardziej aktualne.
- Tak, stąd też nasza decyzja co do „Ślubu”. Jest to dzieło klasyczne, które obecnie łatwo zuniwersalizować. Według mnie może mówić też o tym, co się dzieje u naszych wschodnich sąsiadów. O ludziach, którzy nawet jeśli tę wojnę fizycznie przeżyją, to i tak już spotkała ich śmierć za życia, zostają ludzkimi wrakami. Są przecież weterani, którzy często nie potrafią wrócić do swoich rodzin i do dawnego życia po traumatycznych doświadczeniach.

Nie ma tu miejsca na nadzieję, na powrót... To skrajnie pesymistyczne przesłanie.
- Tak, bohater (Henryk) dokonuje rekonstrukcji. Próbuje rekonstruować swój świat, stwarzać siebie jako tyrana, próbuje wybudować ten kościół ludzki, jednak rzeczywiście jest w tym wszystkim taka idea, myśl nihilistyczna, że, niestety, nie da się odbudować na tych gruzach, nie da się podnieść. To, co niszczy człowieka, to system.

Ciekawe jest też dla mnie wykorzystanie przez nas Psalmu 23. („Pan jest moim pasterzem”), ponieważ można go odczytać w ten sposób, że niejako władza (idea) jest naszym pasterzem, że to idea i wiara wysyłają nas na wojnę, czyli im zawierzamy. A z drugiej strony, Pan jako chuć, popęd - jako Pijak w tym dramacie.


Agata Biziuk. Fot. Piotr Dłubak

Bohater nie ma nawet jak się skryć we wspomnieniach dawnego życia. Bo te też nie były dobre. Droga bez wyjścia!
- Jego wspomnienia są przemocowe, dotyczą domu, w którym nie było miłości. Dla mnie bardzo ważny jest moment, gdy on powraca z wojny, a rodzice odsuwają się od niego. „To już nie jest nasz syn, to ktoś obcy”. A on widzi te wszystkie mechanizmy, które sterowały jego dzieciństwem, widzi tyranię ojca, którego potem czyni królem, a na koniec obala.

Mnie zaskoczyła warstwa muzyczna, a przede wszystkim rekonstrukcja tak nieskazitelnego Requiem Mozarta. Efekt jednak doskonale zgrał się z całością.
- Mówimy o ślubie, marszu weselnym, a rozbrzmiało Requiem, kojarzące się z umieraniem i śmiercią wewnętrzną. Nasz kompozytor wpadł właśnie na genialny pomysł tej rekonstrukcji Requiem. Jest bowiem grane przez dętą orkiestrę wojskową i organy. Między innymi chodziło o połączenie sacrum z estetyką militarną. Słychać, że jest niedoskonałe, takie połamane i ludzkie, a przez to tak istotne. Było to dla nas ważne w kontekście kodu interpretacyjnego.

Niektórzy mówią, że ta sztuka jest trudna, ale mnie uderzyła prostota symboliki, z łatwością przeszywająca serce, w dużej mierze odbierałem ją emocjonalnie. Choćby te wypięte pośladki ukochanej głównego bohatera, pokazujące co się z nią stało.
- Szukaliśmy też tropów interpretacyjnych, które mogłyby zostać odczytane przez młodzież, bo nie ma co ukrywać, że odbiorcami będą licealiści. Ale też sam dramat narzuca takie kody. Mania w pierwszym akcie jest karczemną dziewką, w drugim jest dziewicą, a w trzecim staje się jego ukochaną. Mamy tu trzy transformacje, ale jesteśmy w teatrze lalek. W pierwszym akcie jest tzw. Dupą i to też jest Gombrowiczowska figura, bardzo mocna. W drugim wstaje i staje się właściwie lalką - kobietą Pigmalionem - fantazją mężczyzny, idealną dziewicą, która w zasadzie nie istnieje. I w trzecim akcie, gdy jest już realną kobietą, okazuje się, że bohater jest już tak oddalony, że nie jest w stanie doprowadzić do ślubu, właściwie z niego rezygnuje.

Także kostiumy, scenografia i ruch sceniczny znakomicie podkreśliły przytłaczającą, pełną niepokoju atmosferę.
- Jest tu pewien rodzaj turpizmu, inspirowany Hieronimem Boschem, gdzie postacie są nienaturalne wykręcone. Próbowałyśmy pokazać to Boschowskie piekło. Sam Gombrowicz w preludium do „Ślubu” mówi, że trzeba to grać sztucznie, nadnaturalnie. Ta adaptacja ślubu trwa 90 minut, a u Jarockiego trwała prawie trzy godziny. To, co jest opowiedziane słowami, starałyśmy się przekazać plastyką, stąd te skróty i synteza.

Jest tu co odszyfrowywać i na pewno warto obejrzeć tę sztukę więcej, niż raz.
- Tak myślę. Co więcej, pojawią się też nowe wartości i przestrzenie, gdy aktorzy się w tym tak naprawdę osadzą, ponieważ ten etap jest dla mnie dopiero wypełnianiem rysunku inscenizacyjnego. Aktorzy mają teraz szansę posiedzieć ze swoimi bohaterami, postaciami. Sama bardzo lubię spektakle rok-dwa po premierze, bo nabierają dodatkowych walorów.

Przy tylu odniesieniach do malarstwa, literatury i muzyki, Pani dzieło tym bardziej poszerzy horyzonty młodzieży i da ogromne pole do dyskusji.
- Nauczyciele rzeczywiście podkreślali, że taka ilość symboliki jest satysfakcjonująca, bo pozwala rozczytywać te kody. Odpowiadać na pytania, skąd tu ten Bosch, Mozart czy nadnaturalizm. To właśnie daje młodzieży okazję obserwowania tego, czym jest teatr. Sama, biorąc dramat klasyka, nie biorę go po to, by pokazać na scenie, ale po to, aby opowiedzieć historię poprzez moją wrażliwość.

Tak mi się wydaje, że rozczytywanie tych kodów może być dodatkową przyjemnością. A „Ślub” ma w sobie tyle warstw, że możemy go odczytywać społecznie, polityczne, ale i psychoanalitycznie, a my jesteśmy najbliżej tego ostatniego podejścia. Zdaję sobie sprawę, że widz przez 90 minut nie ma czasu, by spojrzeć na to pod każdym kątem, ale to, co pan powiedział - w dużej mierze ten spektakl odbiera się emocjonalnie, ponad słowami. Można przyjść drugi i trzeci raz. Podejrzewam, że jest tyle kontekstów w każdej scenie, że za pierwszym razem nie wszystkie puzzle mogą się nam złożyć.

Aktorstwo Radosława Sadowskiego jest niebywałe. Z początku, słysząc jego głos, widząc uśmiech, wybór głównego aktora wydawał mi się nietrafiony, niewspółgrający z grozą tego wszystkiego, co było wokół, a patrzyłem na niego przez pryzmat spektakli dla najmłodszych widzów. Obawy szybko zastąpił zachwyt, który tylko rósł. Publiczność podczas premiery też pokazała, jak bardzo kocha tego aktora i jak doceniła jego kunszt.
- Pokazał transformację Henryka, który zmienił się w tyrana. Duży nacisk kładliśmy z Radkiem na interpretację tej postaci, że ona - wchodząc w sen - nie traktuje tej rzeczywistości poważnie. Jest w tym pewna lekkość, pewne zdziwienie snem, który ją otacza. To sam bohater mówi: „to jest tylko sen, was nie ma”. Ważne dla mnie było, żeby ta ścieżka przemienienia się w tyrana i do jego szaleństwa była właściwie opowieścią tragikomiczną. Dużo rozmawialiśmy o jego zmianach w przebiegu dramatu, że widzowie muszą go polubić, odczuć wobec niego empatię, by chcieli iść z nim tą drogą.

Czyli sprawnie nas oszukał!
- Tak, zrobił to bardzo umiejętnie. To bardzo dobry aktor. Spotkanie z nim było dla mnie bardzo inspirujące. To zdolny aktor, szalenie wrażliwy, który potrafi swoją wrażliwością wypełnić rolę. Świat, który otacza Henryka jest sztuczny, rodzice są sztuczni, a to Radek musi utrzymywać tę neutralność i naturalność postaci, tę rozmowę z widzem, a trudno jest to robić, gdy otacza cię sztuczny świat. A jemu się to doskonale udało. Praca z nim była przyjemnością. Będzie się w tej roli spełniać.

Wracając do pesymistycznego obrazu sztuki, możemy znaleźć jakiś punkt zaczepienia, cień nadziei?
- Jak najbardziej. Daje ona przesłanie pacyfistyczne i o to mi chodziło. Chciałam pokazać, że wojna to droga w jedną stronę. Powinniśmy doceniać to, co mamy, nasze rodziny, ale też pokusić się o refleksje nad ideami, w które wierzymy i za którymi podążamy. Bo jednak ostatni obraz sztuki, gdzie rodzina zostaje bez bohatera, który prawdopodobnie umarł na wojnie lub mentalnie z niej nie wrócił, jest dla mnie najważniejszą wartością. Mówi, że to my i nasza najbliższa rodzina jesteśmy najważniejsi, nie wojna.

To przesłanie dzisiaj widzimy na własne oczy patrząc na Ukraińców, którzy uciekli do nas przed grozą wojny. Widać i po dzieciach, i dorosłych, że są już innymi ludźmi, że nie są w stanie wymazać ze wspomnień tragedii, jaka spotkała ich rodziny i ich kraj.
- To są ludzie, którzy stracili domy, patrzą nieustannie w okno, żyją w strachu. Pamiętam, że niektórzy wypominali, iż oni nie są wdzięczni za pomoc. Ale jak masz być wdzięczny, skoro straciłeś swój dom, ojczyznę i tożsamość! Nie jesteś szczeniaczkiem, tylko człowiekiem, który stracił wszystko. Dajmy im prawo lamentować, płakać, patrzeć w okno, nie być sobą. To jest niesamowity dramat, to jest wyrwanie z ich serca domu. To coś potwornego. Ci ludzie nawet po roku pobytu u nas wiedzą, że nie są u siebie. Liczą, że kiedyś wrócą i może uda im się poukładać życie. To jest budowanie tożsamości na nowo.

Nie dziwmy się więc temu, że to przeżywają. To niezwykły wymiar tragedii XXI wieku. Nie spodziewałam się, że po tragicznej historii, którą znamy, znowu będzie możliwa taka sytuacja.

To chyba sprawia, że praca nad taką sztuką jest jeszcze trudniejszym przeżyciem emocjonalnym.
- To jest właśnie moje odreagowanie. Mówienie w teatrze o tej rzeczywistości, odpowiedź na to, co mnie otacza, jest poniekąd moją terapią. Dzięki temu daję wyraz moim myślom związanym z rzeczywistością, z wojną. Traktuję teatr trochę jak pamiętnik, dający możliwość wypowiedzi. Przynosi mi to niezwykłą ulgę.

Rozmawiał:
Marcin Kałuski

Zdjęcia ze spektaklu:
Dorota Koperska Photography

Recenzję spektaklu Agnieszki Pollak-Olszowskiej przeczytasz TUTAJ.