Historia dzieje się na naszych oczach. Historia pełna przemocy, tragedii i cierpienia. Zofia Nałkowska pisała niegdyś - „Ludzie ludziom zgotowali ten los”. Nie inaczej jest teraz w Ukrainie, gdzie w wyniku bandyckiej napaści wojsk Putina giną ludzie. Ponad tydzień temu dzięki Towarzystwu Przyjaciół Bielska-Białej i Podbeskidzia schronienie w Wilkowicach znalazły dwie kijowianki - Darina i jej matka Luba. Darina przed wojną, można rzec, w dawnym życiu, prowadziła wzięte biuro podróży. Niestety, z dnia na dzień musiała porzucić rodzinne miasto i praktycznie w ciemno uciekać do Polski. W transporcie do naszego kraju pomógł jej dziennikarz portalu Adam Kanik, któremu Darina udostępniła swoje wspomnienia z „największego horroru jej życia”.

Dzień pierwszy (24 lutego)

Noc minęła jak zwykle - mama i ja spaliśmy spokojnie w domu. O 6:20 rano zadzwonił telefon - to był znajomy mojej mamy. Na drugim końcu kabla słychać było: - Luba, co mam robić, co mam robić?! Wszyscy uciekają, wszyscy sąsiedzi uciekają! Mama nie mogła zrozumieć, co się dzieje. Zapytała więc wprost, co się stało? Wtedy padły te straszne słowa: - Wojna się zaczęła, Rosja nas zaatakowała, bombardowane są obiekty strategiczne. To był szok. Nie mogliśmy zrozumieć, czy ktoś stroi sobie żarty, czy to jednak prawda… Wojna? Jaka wojna? Jak Rosja może iść z nami na wojnę skoro mamy wielu krewnych w Rosji, tak samo jak oni na Ukrainie. To tak, jakby brat zwrócił się przeciwko bratu. Jak to możliwe?

Zobacz: Portal bielsko.biala.pl jedzie z darami na granicę. Relacja na żywo AKTUALIZACJA

Mama szybko zerwała się na równe nogi. Ja też wstałam, choć nie wiedziałam co robić. Dużo rzeczy było zaplanowanych na ten dzień, który miał być kolejnym zwykłym dniem w moim życiu. Zdecydowałam, że najpierw muszę wziąć prysznic i zebrać myśli. Znajomi zaczęli dzwonić i pisać. Jeden z nich mieszkał w Browarach. W tym mieście znajdowały się strategiczne obiekty, a wrogie samoloty zaczęły zrzucać bomby i odpalać pociski, żeby te obiekty zniszczyć. Zaczęło się to około 3:00 nad ranem. Całe miasto trzęsło się od wybuchów bomb, znajomi szybko zeszli do piwnicy domu i modlili się, aby przeżyć...

Razem z mamą uznałyśmy, że musimy kupić jedzenie na zapas, bo nie wiadomo, jak długo to wszystko potrwa. Mama poszła do sklepu. Było tam bardzo dużo ludzi, kolejki były ogromne, produktów na półkach coraz mniej. Po powrocie do domu przygotowałyśmy torbę z dokumentami, spakowałyśmy też kilka innych rzeczy, w razie gdyby dom nagle się zawalił lub trzeba było uciekać przed ostrzałem.

Pierwszy wybuch bomby, jaki usłyszeliśmy, miał miejsce około godz. 21:00. Po raz pierwszy w życiu słyszeliśmy ten dźwięk, przerażający odgłos wybuchu. Miałam wrażenie, że krew w żyłach zamarzła z przerażenia, w środku zrobiło mi się niedobrze. W sekundzie pobiegliśmy ze swoimi najpotrzebniejszymi rzeczami do piwnicy. Później powiedziano nam, że wysadzono pas startowy na lotnisku Żulany, które jest 7 km od naszego domu.

W piwnicy było zimno. Byliśmy zawinięci w koce i całą noc siedzieliśmy, nasłuchując każdego choćby najmniejszego szelestu. Rano znów słychać było wybuchy. Piwnica stała się naszym nowym domem. Zabrałyśmy tylko materac, położyłyśmy go na podłodze i poszliśmy spać. Zimno betonowych ścian przenikało nasze ciała. Spałam raptem 1,5 godziny. Wróciliśmy na kilka godzin do mieszkania, ale wszyscy spaliśmy w ubraniach i butach, żeby w każdej chwili można było szybko uciec.

Dzień drugi (25 lutego)

Pierwsza syrena zabrzmiała o 18:00, ponownie zeszliśmy do piwnicy. W oddali słychać było wybuchy. Zgasiłyśmy wszystkie światła, aby nie być widocznym dla wroga. Sąsiedzi zaczęli patrolować okolicę. Przez cały dzień nic nie jedliśmy, bo ze względu na stres brakowało apetytu. Czułyśmy się bardzo źle, a adrenalina rosła. Otrzymałyśmy informacje, że zbliżają się do nas pojazdy wojsk rosyjskich i spodziewany jest lokalny ostrzał. To było bardzo przerażające…

Po prostu, siedziałyśmy z sąsiadami w ciszy i wsłuchiwaliśmy się w każdy dźwięk… Czasami wychodziliśmy na zewnątrz, aby zobaczyć co się dzieje. Najgorsza była ta głucha cisza, która wypełniała głowę i świadomość. W takim momencie nie wiesz, czego się spodziewać. Po tej ciszy nastąpił straszny wybuch. Nasz dom zadrżał od fali wstrząsu, z nieba spadł biały popiół. Jak się okazało, to nasi zestrzelili lecący w pobliżu samolot. Najedliśmy się strachu, modliliśmy się, żeby przeżyć…

Po tym wydarzeniu nikt już nie zasnął przez całą noc. Czasem słyszeliśmy zrzucane bomby. Dopiero w okolicach 4:00 rano zrobiło się spokojnie i postanowiliśmy iść odpocząć w domu, przynajmniej się na chwilę się przespać. Mimo to wskutek ciągłego napięcia cały czas miałam zawroty głowy, mdłości. Praktycznie nic nie nie mogłam zjeść. W mieszkaniu zbudowałyśmy prowizoryczne łóżko w łazience, z dala od okien, aby uchronić się przed odłamkami, gdyby nagle rakieta lub bomba uderzyła w nasz dom lub sąsiedztwo. Starałyśmy się zasnąć, choć po głowie krążyły różne myśli… Że np. łazienka też nie jest bezpieczna, bo w przypadku wybuchu kafelki w łazience mogą się rozpaść się na ostre kawałeczki, a bojler może spaść i nas zmiażdżyć, itd.

Dzień trzeci (26 lutego)

Każdy poranek zaczyna się od tego, że kiedy otwierasz oczy, myślisz, że to wszystko było tylko snem. To nie może być prawda. Wojna w XXI wieku? I to między narodami braterskimi? Następnie otwierasz telefon i zaczynasz dzwonić do wszystkich swoich przyjaciół i krewnych, aby dowiedzieć się, czy jeszcze żyją, czy są bezpieczni, czy mają jedzenie i lekarstwa, ponieważ transport w wielu miastach przestał funkcjonować i zaopatrzenie w najpotrzebniejsze rzeczy jest bardzo trudne.

Jedna z moich koleżanek mieszka w Czernihowie i ma dziecko - czteromiesięczne niemowlę. Jej mąż pracuje w urzędzie lotnictwa cywilnego, jest pod ciągłym ostrzałem, ale mimo to broni ojczyzny. Głos męża koleżanka słyszy raz na 2-3 dni. Tylko dwa słowa - „nadal żyję”, ale to są takie niezbędne słowa. Czernihów jest codziennie bombardowany. Ona z dzieckiem biega co godzinę z domu do piwnicy, są bardzo przestraszeni. Każda kolejna eksplozja mrozi krew w żyłach. Wszystkie drogi do Czernihowa najeźdźcy zaminowali, są odcięci od świata, nie mogą się ewakuować. Okupanci nie pozwalają na korytarz humanitarny… Łzy beznadziei leją się strumieniami. W głowie tylko pytania - kiedy to wszystko się skończy i jak te potwory mogą strzelać do cywilów, bezbronnych matek z dziećmi. Niech wszyscy będą przeklęci!

W tym samym czasie w Kijowie wprowadzono godzinę policyjną, od 17:00 do 08:00 w poniedziałek. Przestaliśmy już reagować na syreny, przyzwyczaiłyśmy się. Zaczęliśmy rozróżniać odgłosy wybuchających bomb i rakiet, rozpoznawać odległość. Nasze działania i ruchy stały się mechaniczne, wyćwiczone, jak u żołnierzy. Ludzie z naszej okolicy zaczęli rozpoznawać i wyłapywać ludzi, którzy zaznaczali obiekty i cele kolejnych pocisków. Jak się okazało, koordynatorzy ci przyjechali do naszych miast jeszcze w 2021 roku, wynajmowali mieszkania i mieszkali obok nas. Czyli wszystko było z góry zaplanowane i wyraźnie opracowane na polecenie rosyjskiej władzy.

O 16:20 usłyszałyśmy wybuchy bliżej. O 18:40 syreny przeciwlotnicze wyły nieprzerwanie przez 2-3 minuty, co oznaczało, że trzeba było się schować. Skoro atak miał rozpocząć się z powietrza, zeszliśmy do piwnicy. Wtedy zaczęłam myśleć, że chcę pomóc naszej armii w każdy możliwy sposób. Znalazłam organizację ochotniczą i zaoferowałem swoją pomoc. Powiedziano mi, że mogę przygotowywać jedzenie dla naszych żołnierzy. Rząd zapowiedział, że każdy może przystąpić do sporządzania koktajli Mołotowa.

W nocy koło nas ponownie zestrzelono kolejny samolot, eksplozja była bardzo głośna. Potem zapadła cisza i wróciłyśmy do domu, aby zregenerować siły. Spałyśmy znowu w łazience, w ubraniu, żeby być gotowym na wszystko. Gdy tylko dotykałam głową poduszki, odpływałam...

Dzień czwarty (27 lutego)

Dzień rozpoczynał się według ustalonego już schematu. Najpierw telefony do krewnych i przyjaciół. Później włączałyśmy telewizor, słuchałyśmy wiadomości i zobaczyłyśmy, że jedna z rakiet wystrzelonych z Białorusi trafiła w dom (przy ul. Ławruchina). Od razu zadzwoniliśmy do rodziców żony mojego brata, żeby dowiedzieć się, czy wszyscy żyją. Odpowiedzieli, że nic im nie jest, ale fala uderzeniowa wybiła wszystkie szyby w oknach i na balkonie. Postanowiłam wtedy zakleić okna w mieszkaniu taśmą samoprzylepną, aby trochę zabezpieczyć się podczas potencjalnego wybuchu.

W wiadomościach śledziłyśmy, jak maszerują kolumny wrogich pojazdów, jak wysadzane są mosty, jak rakiety i bomby są kierowane na budynki mieszkalne, szpitale, domy opieki, szpitale położnicze i sierocińce. Jak niszczone są nasze miasta i giną cywile, ludność, kobiety i dzieci. Zabijane bezkrytycznie, bez cienia wątpliwości. Serca pękały z bólu.

Wtedy już wszyscy nasi sąsiedzi przygotowywali koktajle Mołotowa do obrony, ponieważ pojawiła się informacja, że rosyjski konwój ze sprzętem może przejechać główną ulicą, tuż obok naszego domu. Trzeba było go zatrzymać i, jeśli to możliwe, zlikwidować. Używaliśmy benzyny, rozcieńczalnika, styropianu. Kobiety używały również zmywacza do paznokci, ponieważ zabrakło rozpuszczalnika. O 10:48 nastąpiły dwa potężne wybuchy niedaleko nas, zeszliśmy do piwnicy po schronienie.

Aby odróżnić się od najeźdźców, nasi chłopcy potrzebowali żółtych bandaży na rękawach. Bez wahania pobiegłam do domu, wyjęłam nowy żółty T-shirt i pocięłam go na kawałki. Pomyślałam też, że jeśli dojdzie do walki, to mogą być ranni. Umówiłam się więc z sąsiadami, że wszystkie lekarstwa zaniesiemy w jedno miejsce, żeby zorganizować prowizoryczny gabinet lekarski. Jak się okazało, w naszym bloku mieszkała pewna pielęgniarka, wspólnie zorganizowałyśmy więc regały z lekarstwami, podzieliliśmy je według przeznaczenia, przygotowałyśmy prześcieradła na opatrunki, ręczniki, bandaże, a dla rannych zbudowaliśmy nawet łóżko z sienników.

Dozorcy osiedla bezustannie ostrzegali wszystkich, aby zejść na noc do piwnicy, ponieważ mogą być ataki i ostrzał, a pozostawanie w mieszkaniach nie jest bezpieczne. Chłopaki z Sił Zbrojnych Ukrainy przybyli, aby zlikwidować przejeżdżające kolumny, ustawić punkty kontrolne na drodze, zablokować drogę jeżami i betonowymi płytami.

Siedzieliśmy więc całą noc w piwnicy. Nasz słuch w tych dniach tak bardzo się wyostrzył, że mogliśmy bez trudu słyszeć co dzieje się na dużych odległościach. Potrafiliśmy odróżnić, czy wybuchła bomba lub rakieta, a gdzie trwa ostrzał artyleryjski. Ta noc minęła stosunkowo spokojnie, być może konwój rosyjski pojechał w drugą stronę, ale jedna rakieta uderzyła w prywatny dom w naszej okolicy. Nad ranem rozbiegliśmy się do naszych mieszkań.

Dzień piąty (28 lutego)

Udało mi się przespać około czterech godzin. Przez wszystkie poprzednie noce nie spałam dłużej niż 2-3 godziny. Codziennie rano coraz ciężej wstać, męczysz się fizycznie i psychicznie, nie możesz się zrelaksować, bo zasypiając w myślach, żegnasz się ze wszystkimi, ponieważ nie wiesz, czy obudzisz się rano, czy nie... Może akurat tej nocy rakieta uderzy w twój dom.

Zjedliśmy śniadanie, postanowiłam iść do sklepu, kupić artykuły spożywcze, bo chleba już nie było. Szłam długo, od sklepu do sklepu, bo wszędzie puste półki i nie ma nic. Albo nie wpuszczają, bo jest dużo ludzi i produktów nie starczy dla wszystkich. Wreszcie w jednym z supermarketów znalazłam chleb (tak jak pewnie i w Polsce pieką sami na miejscu), ale około 80 osób stało już w kolejce - no cóż. Na półkach pojawiły się również produkty, ale pozostały głównie tylko te z wyższej półki, które w czasie wojny nikomu nie są potrzebne (perfumy, kremy po goleniu, i odżywki do włosów).

Mimo to podświadomie zauważyłam, że ceny bardzo wzrosły od kiedy ostatni raz wybrałam się na zakupy. Wracając do domu, oddałam część zakupów wolontariuszom, żeby wspomóc naszych żołnierzy. Wieczorem zaczęły się ataki rakietowe, słuchać było bardzo głośne i przerażające wybuchy. Okno sąsiada pękło od wybuchu rakiety. O 22:00 zapadła cisza, w wiadomościach zapowiadali, że tak będzie. I faktycznie, tak było. Wszyscy wróciliśmy do mieszkań i to była to pierwsza od pięciu dni w pełni przespana noc.

Dzień szósty (1 marca)

Wreszcie się wyspałam! Czekam na telefon od wolontariuszy, którzy mieli po mnie przyjechać. Produkty mleczarskie przywieziono na podwórko bezpłatnie, rozdano mieszkańcom. Cieszyliśmy się z takiej pomocy i pokazu człowieczeństwa jednego z miejscowych przedsiębiorców. Zdaliśmy sobie sprawę, że nie możemy zliczyć, ilu mieszkańców zostało na osiedlu. Ilu z nich już zdążyło wyjechać? Postanowiono sporządzić listę - numer klatki, numer mieszkania, nazwisko, imię, data urodzenia, numer telefonu i grupa krwi (na wypadek, gdyby nagle potrzebna była transfuzja).

Cały dzień spędziliśmy na gromadzeniu tych informacji i tworzeniu list. Jak się okazało, w naszym bloku mieszkała dziewczyna w dziewiątym miesiącu ciąży, 10 marca miała urodzić. Rozmawialiśmy o tym z naszą pielęgniarką, ona jedyna wcześniej pracowała w szpitalu położniczym i mogła przyjąć poród. Wieczorem odebrałam telefon z organizacji wolontariackiej i powiedziano mi, że nie mogą nas jeszcze odebrać z powodu problemów z paliwem i musimy zostać w domu aż sytuacja się zmieni. Stojąc z kobietami z sąsiedztwa i dyskutując o minionym dniu, usłyszeliśmy okropny syk, tak przeszywający i przecinający powietrze. Spojrzałam w górę i zobaczyłam spadającą rakietę, która niszczy blok nieopodal i zabija ludzi.

Przeleciała tuż nad naszym domem. Tego dźwięku nigdy nie zapomnę, do dziś czuję go na skórze. Na samo wspomnienie każdy włos na ciele się jeży. W tym momencie wszystkie wnętrzności się przewróciły. Wydawało się, że rakieta uderzy prosto w nas. Że tutaj o to jest nasz koniec, że wszyscy teraz umrzemy… W podskokach, niemal w pół sekundy pobiegliśmy do środka, krzycząc głośno: - Wszyscy do schronu!! Wszyscy k... do schronu!!!”. Poczuliśmy na karku oddech śmierci, która była bardzo blisko. Zbierała żniwo tuż za naszymi plecami. Całą noc spędziliśmy w piwnicy, dopiero rano wróciliśmy do mieszkań.

Dzień siódmy (2 marca)

Po ostatnich wydarzeniach, kiedy praktycznie spojrzałam śmierci w oczy, po ogromnym szoku, jaki przeżyliśmy, bardzo trudno było wstać. Po kilku dniach ciągłego stresu ciało już odmawia posłuszeństwa, myśli są zmętniałe, zmęczenie objawia się coraz bardziej, poczucie beznadziei coraz mocniej przytłacza. Człowiek jest w zupełnej rozsypce, nie wie co ma ze sobą zrobić.

Wyszłam na podwórko, spojrzałam w niebo i w mojej głowie jakby nagle coś zaskoczyło: - To nie może tak być. Tak nie może się skończyć moja historia. To nie czas żeby umierać. Muszę żyć. Muszę jak najszybciej stąd uciekać - pomyślałam. Decyzja zapadła błyskawicznie, w dziesięć minut razem z mamą zebrałyśmy swoje rzeczy. Tylko najpotrzebniejsze - dokumenty, pieniądze, kilka ubrań i artykuły higieniczne. Wezwałyśmy taksówkę i pojechaliśmy na dworzec.

Na dworcu w Kijowie było mnóstwo ludzi, panował ogromny chaos. Wszyscy chcieli uciec od tego horroru. Matki z dziećmi, starcy, niepełnosprawni. Mężowie, bracia i synowie żegnali się ze swoimi rodzinami, nie wiedząc, czy zobaczą się jeszcze choćby raz. W powietrzu unosiły się smutek i rozpacz, nienawiść do wrogów, najeźdźców - niegdyś braterskiego narodu, który zaatakował nasze ziemie. Nasz kraj i pokojowych ludzi, którzy żyli zwykłym życiem, ze swoimi kłopotami i problemami dnia codziennego. Ze swoimi smutkami i radościami. Słychać było płacz dzieci i zawodzenie kobiet z powodu rozłąki z krewnymi i przyjaciółmi. Z rodzicami, mężami, braćmi...

Udało nam się wyjechać. Z nadzieją, że wrócimy pewnego dnia do naszej ukochanej Ukrainy i odbudujemy ją na nowo, a wówczas będzie to wolny kraj. Pełen majestatycznych ludzi, którzy są gotowi oddać życie za wolność i swoją ojczyznę, niezależnie od liczby wojsk wkraczających na nasze ziemie i mordujących wolnych ludzi!

P.S. W tej chwili mój brat z rodziną, przyjaciółmi, i kolegami pozostają w Kijowie i całej Ukrainie i nie mam pewności, czy jeszcze zobaczymy się w tym życiu. Modlimy się i mamy nadzieję na szybkie zakończenie tej krwawej wojny. Wojny, która jest niczym innym jak ludobójstwem naszego narodu przez rosyjskich okupantów!

***

Darina i jej matka mają już wykupiony bilet lotniczy do Barcelony, gdzie mieszka ich znajomy. Ukrainki póki co planują osiedlić się w Hiszpanii, obie jednak nadal wspierają obywateli Ukrainy jak tylko mogą. Darina na bieżąco udostępnia na Facebooku wszelkie najważniejsze informacje w języku ukraińskim o tym, gdzie i jak szukać pomocy. Kobiety, jak mówią, zastanawiają się także nad możliwością skoordynowania pomocy adopcyjnej dla ukraińskich sierot, które na wojnie straciły rodziców. Darina sama chciałaby przysposobić i wychować jedno z dzieci - o ile będzie taka możliwość. Z dala od okrucieństw wojny. - Chcę, żeby cały świat dowiedział się o cierpieniu Ukraińców - mówi.

Tekst i foto: Darina Kruhla
Przetłumaczył: Adam Kanik