Pokonała wiele trudności i stereotypów, by jako kobieta zostać korespondentką wojenną. W swojej pracy stara się nikogo nie osądzać, nie epatować okrucieństwem, ale rzetelnie przekazywać informacje. Nasza redakcja rozmawiała z Anną Wojtachą, dziennikarką telewizyjną i pisarką.

W Polsce nie ma zawodu o nazwie "korespondent wojenny". Jesteś jedną z niewielu kobiet na świecie, która się tym zajmuje. Skąd to zainteresowanie?
Anna Wojtacha: Chciałam być dziennikarką, przekazywać ludziom informacje. Fascynował mnie Waldemar Milewicz, ale na początku mojej pracy niechętnie mnie wysyłano na wojnę. Uważam, że to wielka niesprawiedliwość, ale jednocześnie trzeba mieć świadomość, że na wojnie więcej niebezpieczeństwa czyha na kobiety. Trzeba się umieć przestawić na wojenny tryb. Przykładowo w Kabulu musiałam chodzić w chustce na głowie.

Czy jest czytelna różnica miedzy korespondentami kobietami, a mężczyznami?
A.W.: Mężczyźni mają większe tendencje do opowiadania o sprzęcie wojennym, o analizie politycznej, a dla mnie najważniejszy jest człowiek. Kobiety mają w jakiś sposób spojrzenie bardziej empatyczne. Nie pozwalam sobie na to,żeby gwiazdorzyć albo oczekiwać pomocy, z tego powodu, że jestem kobietą. Zaprzyjaźniam się z dziennikarzami konkurencyjnych stacji telewizyjnych, bo stykamy się  w różnych sytuacjach, takich jak głód, brak bieżącej wody, miejsca do spania, czy ostrzały-w ostatnich latach dziennikarze są łakomym kąskiem na wojnach.

Nie jest to zwykły zawód, jak się Pani odnajduje w tej rzeczywistości?
A.W.: Dostosowuję się do rzeczywistości wojennej. Człowiek zaczyna być czujny, obserwuje otoczenie.Kiedy wracam do domu to nie przechodzi np.patrzy się na dachy budynkow,czy tam nie ma snajperów. Gdy facetowi na parkingu pod blokiem strzeliła rura wydechowa odruchowo skuliłam się i schowałam pod kaloryfer. Trudno też jest utrzymać stały związek, albo wiążemy się między sobą albo przyzwyczajamy bliskie osoby do wyjazdów. Nigdy nie wiemy na jak długo pojedziemy. Ciężko wychować dzieci, bo wyjazdy są nieplanowane. Większość kobiet korespondentek po urodzeniu dziecka z tego rezygnuje. Najczęściej o korespondentach mówi się, gdy coś im się stanie. Ciężko wmówić  narzeczonemu -operatorowi kamery, że na wojnie nie jest tak źle, ale np. mojemu tacie tłumaczę, że telewizja zawsze pokazuje najgorsze. Nasze rodziny przechodzą to co rodziny żołnierzy, ja też mam objawy stresu pourazowego. Różnica jest tylko taka, że nie mam broni. Ludzie nie widzą tego, co mają, nie doceniają. Trzeba się cieszyć,że mamy lodówkę,zimną,ciepłą wodę. Drażni mnie narzekanie bez powodu.Po takich wyjazdach docenia się,to co się ma.

Taki wyjazd jest jak sport ekstremalny.
A.W.: Ktoś wymyślił określenie korespondent wojenny, to ,,wojenny ćpun?. Coś w tym jest.Istnieje potrzeba dawki adrenaliny,że jest się pod ostrzałem. Waldek Milewicz jak nie był na wojnie,to trzaskał drzwiami ,tłukł kubki,a nawet komputer.Ja jeżdżę na rowerze,pływam. Są tacy,co mają przez to problemy z alkoholem.

Na wojnie lepiej jest mieć nalepkę "press?,czy wtopić się w tłum ?
A.W.: Lepiej się wtopić, ale z drugiej strony kiedyś w kontrakcie miałam , że w transmisjach na żywo musiałam być w kamizelce kuloodpornej. Przełomem był Irak, gdzie porywano dziennikarzy. Padł na nas strach, bo wcześniej na innych wojnach dziennikarz funkcjonował jako osoba neutralna. Takie ubieranie się w hełmy, kamizelki buduje dystans wobec osób cywilnych, a ja chcę przyzwyczajać ich do siebie zanim włączę kamerę. Wielokrotnie miałam poczucie bezsilności, zmęczenia psychicznego,a mimo to uważam, że trzeba przekazywać te wiadomości.

Kiedy to poczucie się pojawia?
A.W.:  Bezsilna jestem, gdy ktoś prosi mnie o pomoc, a ja nic nie mogę zrobić.Im wojna jest dłuższa tym bardziej okrutna,tym bardziej mieszają się relacje, nie ma białych i czarnych. Najtrudniejsze są sytuacje, gdy ludzie chcą z nami jechać do Polski albo dają nam swoje dzieci,a my nie możemy ich wziąć. Nie możemy realnie  pomóc,jedynie czasem dajemy jedzenie. Jeśli jedna osoba,która zobaczyła mój materiał przemyśli,że gdzieś na świecie komuś dzieje się krzywda,to moja praca ma sens. Dziennikarstwo powinno być zawodem z misją ,jest od opowiadania świata,a nie od pokazania własnego pyska. Prawdziwy dziennikarz powinien opowiadać historię.

Ale media gonią za sensacją, a wojna jest do tego okazją.
A.W.: My między sobą też konkurujemy, każdy chce informacje podać jako pierwszy. Zła wiadomość to jest dobra wiadomość, to machina dziennikarstwa. Inne media są spokojniejsze, praca w telewizji jest bardziej szybka, stresująca. Nigdy w krótszych materiałach nie pokazuję zabitych ludzi albo są piksele. Inaczej w reportażach. Są zdjęcia,które trzeba pokazywać np. zabite dzieci w strefie Gazy, żeby ktoś się nad tym zastanowił. Nie można robić teledysku,czy pornografii wojennej. Czeczenia pod koniec wojny była rozczarowana mediami. Czeczeni uważali,że świat nic nie robi,nie chcieli rozmawiać z dziennikarzami.

Czy są ludzie,którzy przez to odchodzą z zawodu?
A.W.:
Ryszard Kapuściński powiedział, że wielu dziennikarzy jest korespondentami tylko przez jakiś czas. Trzeba mieć żelazne zdrowie,żołądek,by dać radę, ale nie wyobrażam sobie innej pracy.

Co Pani myśli o procesie żołnierzy z 18. batalionu desantowo-szturmowego z Bielska-Białej, oskarżonych w sprawie Nangar Khel?
A.W.: Nie umiem i nie chcę oceniać żołnierzy, których oskarżono o ostrzał i zabicie cywilów w afgańskiej wiosce Nangar Khel. Głownie dlatego, że mnie tam nie było. Poza tym, i to mówię z punktu widzenia osoby, która spędziła w rejonach wojny sporo czasu, zupełnie inaczej patrzy się na to, co dzieje się na tak zwanym teatrze działań, siedząc w wygodnym fotelu, tu w kraju, a zupełnie inaczej ocenia się sytuacje, będąc TAM, w stanie bezpośredniego zagrożenia życia, pod presją czasu i pod ostrzałem. Być może oskarżeni w procesie żołnierze popełnili błędy, tego nie wykluczam. Proszę jednak pamiętać, że istnieje tak zwana zasada domniemanej niewinności, co oznacza, że jeśli nie można udowodnić komuś winy, zakłada się, że jest on niewinny.

Rozmawiała: Agnieszka Pollak-Olszowska
Foto: Adrian Robak