Sztuka „Do piachu” Tadeusza Różewicza, po którą sięgnął bielski Teatr Polski, to mroczna, porażająca wręcz opowieść o losach małego oddziału partyzanckiego z czasów II wojny światowej. To jednocześnie krzyk protestu przeciwko okrucieństwu, które rodzi każdy zbrojny konflikt, także ten, który rozgrywa się bardzo blisko nas.

Tadeusz Różewicz (1921-2014) trafił do oddziałów leśnych Armii Krajowej mając 22 lata. Dobrze poznał partyzanckie realia - brak wygód, brud, wszy, głód, strach, cierpienie, walkę o przetrwanie, konieczność zabijania - i pokazał je bez upiększeń, z brutalnym realizmem w „Do piachu”. Pisał ten tekst aż 17 lat, od roku 1955 do 1972. Przez siedem następnych lat nie mógł dostać zgody cenzury na druk.

Gdy swe dzieło w końcu opublikował, znawcy literatury bardzo je chwalili, natomiast inscenizacje Tadeusza Łomnickiego (też związanego z AK) w roku 1979 w warszawskim Teatrze na Woli i Kazimierza Kutza w 1990 w Teatrze Telewizji zakończyły się skandalami i protestami środowisk kombatanckich. W efekcie Różewicz, oskarżany o brak patriotyzmu i szarganie narodowych świętości, zabronił kolejnych wystawień w Polsce.

Wyjątek uczynił tylko dla działających w Lublinie teatrów alternatywnych - Provisorium Janusza Opryńskiego i Kompanii Teatr Witolda Mazurkiewicza (dziś dyrektora naczelnego i artystycznego bielskiego Teatru Polskiego), którzy połączyli siły i w roku 2003 wystawili ten „raport z lasu, z czasów Apokalipsy”. Ich wersja „Do piachu” nie rozprawiała się z mitem partyzantów akowców, ale z obrazem wojny jako męskiej przygody chłopców malowanych. Tym razem sukces był niekwestionowany, spektakl grano ponad sto razy w kraju i za granicą. Teraz, widząc jak niepewny jest pokój, bo świat płonie cały czas, zaprzyjaźnieni reżyserzy postanowili raz jeszcze sięgnąć po ponadczasowy tekst Różewicza.

Zgodę uzyskali od wnuczki autora dramatu. Mamy więc czwartą inscenizację, a w niej jedno novum. Ponurą rzeczywistość grupki wymęczonych partyzantów (granych przez Michała Czadernę, Piotra Gajosa, Tomasza Lorka, Grzegorza Margasa i Grzegorza Sikorę) i skazanego na śmierć za rabunek i gwałt krzepkiego wieśniaka Walusia (w tej roli bardzo przekonujący Sławomir Miska) komentuje - na zasadzie ironicznego kontrastu - postać z innego, pięknego świata. To Lirnik (Adam Myrczek), śpiewający wzniosłe strofy z poematu „Pieśń o miłości i śmierci korneta Krzysztofa Rilke”.

Ironii a nawet groteski rozbijającej smutny i ponury nastrój dramatu, jest w tej inscenizacji więcej. To choćby wykład o nieznanych partyzantom zaletach Marksa, Engelsa i wkraczającego do Polski komunizmu. Albo o tym, że nie ma już panów, są obywatele. I o niedających się łatwo wykorzenić różnicach klasowych: latryna nie może być wspólna dla szeregowców i starszych stopniem. Do tego akcent ocieplający zimną rzeczywistość: rozchodząca się po widowni woń prawdziwej, dobrze przysmażonej wątróbki z cebulką, którą wcinają partyzanci.

Nadal może drażnić rynsztokowy język tej sztuki, ale eksplozja wulgaryzmów nie działa już chyba tak szokująco, jak przed laty. Przyzwyczailiśmy się do niej niestety, skoro stek przekleństw słyszymy na co dzień choćby w niejednym serialu i filmie. Przełykając to chcąc nie chcąc, możemy skoncentrować się na istocie dramatu - projekcji zła, które niesie wojna. I na trudnych pytaniach: Kim w tych ekstremalnych warunkach może stać się człowiek? Czy od partyzanta do bandyty jest tylko jeden krok? Czy wpływ na morale walczących ma nadal poczucie uczciwości i obowiązku? Czy w przetrwaniu trudnego czasu pomaga modlitwa? Dlaczego natura ludzka się nie zmienia i od wieków raz po raz zamienia człowieczy los w piekło?

„Do piachu” to sztuka po której wychodzimy z teatru z głową pełną pytań i wątpliwości.

Zdzisław Niemiec