Zanim w ogóle pojawił się w polityce, nalewał złocisty trunek za barem w jednej z bielskich restauracji. Kiedy dorwał się do sejmowego „koryta”, szybko stał się paniskiem ze słabością do bycia traktowanym luksusowo. Czy to dlatego mieszkańcy nie wspominają dobrze Grzegorza Pudy i wyżywają się na banerach wyborczych z jego podobizną? A może robią to jego polityczni „przyjaciele” z PiS, bo mają już dość jego rozpasanego ego i tylko czekają, aż powinie mu się noga?

W wideoblogu „Okienko z parlamentu” wspominał, że nigdy nie był przewodniczącym klasy, tylko wiceprzewodniczącym. - Zawsze uważałem, że ta funkcja jest lepsza. Z drugiego rzędu lepiej widać, a ja siedziałem zawsze w drugim rzędzie, przewodniczący siedział przed nauczycielką. Dlaczego? Wymyśliłem sobie, że pani, jak celuje pytaniami, to albo po skosie, albo do pierwszej ławki, drugą zawsze starała się omijać. I ja tam lubiłem siąść, bo nie byłem na pierwszej linii frontu - zwierzał się przed laty.

Nie mógł znaleźć pracy

Najwyraźniej potem postanowił jednak ruszyć na pierwszy front. Dlaczego został radnym? W rozmowie z „Gazetą Wyborczą” w 2015 roku wspominał: Na studiach działałem w samorządzie studenckim, zaczęły mnie interesować różne sprawy społeczne. We wrześniu obroniłem pracę magisterską, a niedługo później wystartowałem w wyborach. Chyba nikt mnie nie traktował poważnie. Ale ku zaskoczeniu wielu osób dostałem się do rady miejskiej. Jako radny Puda zasłynął jako zaciekły przeciwnik prezydenta Jacka Krywulta. Jego przemowy były często tyle długie, co mało wnoszące do sprawy.

Radny, co lubi dużo pogadać - pisała ówczesna „Kronika”, a radny skarżył się w nieoficjalnej rozmowie, że przez swoje poglądy nie może znaleźć w Bielsku-Białej pracy. Wspominał, że start do Sejmu zaproponował mu poseł Stanisław Szwed, tłumacząc że partia potrzebuje młodych na listach. „Wyborcza” pytała go o to, jak młodzi czują się dziś w PiS. - Lepiej, niż wtedy, gdy ja przystępowałem do tej partii. PiS nie jest już dzisiaj odbierana jako partia obciachowa, to nowoczesna partia z silnymi liderami - przekonywał.

Tajemniczy życiorys

Pytano go też o to, czy sukces PiS w wyborach nie spowoduje triumfalizmu, oderwania się od ludzi? - Nie, widzę że przed nami jest bardzo dużo pracy i wszyscy będziemy musieli się zaangażować. Wyborcy czekają na zmiany. Nie będziemy mieli czasu na oderwanie się od rzeczywistości - zapewniał. Czy na pewno? Tajemnica zawodowa Kandydat z drugiego miejsca na listach wyborczych PiS ma 41 lat. W rubryce zawód wpisał parlamentarzysta. Mandat posła ma drugą kadencję, czyli od 2015 roku.

Startował wówczas z 8. miejsca, zdobył ponad 12 tys. głosów. W 2006 roku uzyskał tytuł magistra inżynierii z zakresu zootechniki na Akademii Rolniczej w Krakowie. Doświadczenie zawodowe jest owiane tajemnicą. Na stronie Kancelarii Rady Ministrów czytamy: „Doświadczenie zawodowe zdobywał zarówno w Polsce, jak i za granicą, gdzie pracował dla wiodących firm. W Polsce kilka lat pracował w jednej z największych instytucji finansowych w Europie. (...) jako menedżer z powodzeniem rozwijał jedną z bielskich spółek. Był także wykładowcą akademickim na jednej z bielskich uczelni”. O jakich firmach mowa? To tajemnica.

Majątek zaczyna rosnąć

Dlaczego, skoro to były takie „wiodące” firmy? Grzegorz Puda uzyskał mandat radnego w 2006, 2010 i 2014 roku. Biorąc pod dziennikarską lupę oświadczenie za 2012 rok obecny minister wskazał, że jego działalność gospodarcza jest zawieszona i nie przyniosła mu dochodu. Miał wówczas 5,1 tys. zł oszczędności i był posiadaczem opla astry z 2008 roku. Jego jedynym źródłem utrzymania była dieta radnego, która w skali roku wyniosła przeszło 25 tys. zł. Później ówczesny radny wykazywał aktywność jako specjalista ds. marketingu w jednej z bielskich spółek. Dodatkowo dla Starostwa Powiatowego w Żywcu koordynował projekt edukacyjny. Z pierwszej pracy miał rocznie 6,5 tys. zł pensji, z drugiej 1,2 tys. zł.

Rok później miał te same zawodowe zajęcia i oszczędności na sumę ok. 9,8 tys. zł. Nadal jednak wiodąca była dieta radnego. W sumie w 2014 roku jako specjalista ds. marketingu miał 8,7 tys. zł dochodu, a z projektu żywieckiego starostwa 14,4 tys. zł. Był właścicielem opla frontery z 2000 roku i współwłaścicielem opla astry z 2002 roku. Nie miał ani domu, ani mieszkania, ani działki.

Minister w nagrodę?

Grzegorz Puda w 2015 roku został posłem. Tajemnicą poliszynela jest, że zanim otrzymał mandat pracował m.in. jako menedżer w jednej z bielskich restauracji, gdzie organizował imprezy, wesela i stypy. Próbował także swoich sił w „social mediach” kręcąc na platformie YouTube swój wideoblog. Jednak filmiki nie cieszyły się zbytnią popularnością. Do dziś zostało mu jedynie 15 subskrybentów.

Jego polityczna kariera nabierała tempa i w 2020 roku został ministrem rolnictwa i rozwoju wsi, zastępując Jana Ardanowskiego. Skąd takie stanowisko dla wcześniej raczej szeregowego posła? W kuluarach mówiło się o tym, że nominacja była nagrodą za bronienie ważnej dla Jarosława Kaczyńskiego ustawy - tzw. „Piątki dla zwierząt”, która miała zakazać m.in. hodowli zwierząt na futra i ograniczyć ubój rytualny.

W jednym z wywiadów Puda oceniał: To wielkie okropieństwo chodzić w futrach. To biznes, który polega na tym, że hoduje się zwierzę i obdziera się je ze skóry. Potem te skóry się sprzedaje - mówił w TVP Info (zabijanie zwierząt na kotlety chyba mu nie przeszkadzało, kiedy pracował w lokalu gastronomicznym). I tak przyszły minister zdobył sympatię części organizacji pozarządowych, ale już nie samych rolników.

Miłośnik luksusu

W dniu ogłoszenia jego wyboru na to stanowisko ruszyły protesty. - To jest po prostu zły człowiek - mówił wówczas o Pudzie lider AgroUnii, Michał Kołodziejczak. - Ja się cieszę, że on zostanie ministrem, bo jest gwarantem zjednoczenia polskich rolników przeciwko niemu. W podobnym tonie wypowiadał się szef rolniczych kółek Sławomir Izdebski. - To uderzenie w twarz dla polskich rolników. To jakby wpuścić lisa do kurnika - twierdził. Rok później Grzegorz Puda został odwołany z zajmowanego stanowiska. Tego samego dnia objął jednak funkcję ministra funduszy i polityki regionalnej. I tę tekę nosi do dziś.

To pod jego bokiem rozegrała się głośna i do dziś niewyjaśniona afera w Narodowym Centrum Badań i Rozwoju. Na politycznej scenie dał się poznać - wedle doniesień mediów - jako miłośnik blichtru i poklasku. Według sejmowych dziennikarzy, Grzegorz Puda po nominacji do ministerstwa zapowiedział, że nie chce być wożony skodą superb, tylko zażądał audi A8. Uwagę opinii publicznej i mediów ściągnął na siebie po tym, jak ustalili dziennikarze, że chciał wyrzucić z pracy urzędnika z 20-letnim stażem.

Ma specjalne wymagania

Źródłem konfliktu stało się nie zapewnienie ówczesnemu ministrowi rolnictwa obsługi VIP na lotnisku. Bielszczanin miał przez to spóźnić się na samolot, którym chciał wrócić z Rzeszowa do Warszawy. Grzegorz Puda wezwał więc limuzynę z Warszawy i zapowiedział pracownikowi odpowiedzialnemu za organizację transportu, że go zwolni. Sęk w tym, że jak podkreślił w rozmowie z dziennikarzami 42-letni urzędnik „nikt nie zgłosił zapotrzebowania na obsługę VIP dla pana ministra”. W obronę pracownika resortu odpowiedzialnego za organizację i logistykę podróży ministra zaangażowała się „Solidarność”.

A to nie był pierwszy raz, kiedy ministrowi nie spodobał się sposób jego potraktowania. „Gazeta Wyborcza” opisywała incydent z udziałem Pudy na lotnisku w Lizbonie. Szef resortu rolnictwa wracał do Warszawy i dopiero w ostatniej chwili została mu przyznana wyjątkowa opieka VIP. Innym razem Grzegorz Puda miał być niezadowolony z obsługi hotelu, który ministerstwo zarezerwowało mu w Luksemburgu. Chodziło wówczas o Hotel Hilton-Doubletree (150 euro za noc), który z powodu pandemicznych obostrzeń miał zamkniętą restaurację i jedzenie przynoszono do pokoju. To nie wystarczyło ministrowi. - Pracownik ministerstwa musiał przenieść Pudę do pięciogwiazdkowego hotelu Sofitel Le Grand Ducal. Tam dopiero (w cenie 300 euro za noc, czyli ok. 1400 zł), minister został właściwie obsłużony - pisała „Wyborcza”.

Dzielił dzieci na lepsze i gorszy

Z kolei dziennikarze Onetu informowali, że Grzegorz Puda był pomysłodawcą pewnej politycznej szopki w województwie warmińsko-mazurskiej. Otóż, gdy do rolników przyjechał Mateusz Morawiecki, w tle kamer widać było wysokiej klasy maszyny, rozstawione po całym gospodarstwie. Sęk w tym, że nie należały one do gospodarzy, a były wynajęte. Prawdziwy sprzęt został przez ekipę ministra i premiera ukryty… Jako minister rolnictwa zasłynął także z kontrowersyjnego podzielenia młodych na lepszych - ze wsi oraz gorszych, z miasta. I to mimo że sam - przypomnijmy - urodził się w Bielsku-Białej.

- Mleko nie bierze się z kartonu, jak wielu młodych ludzi w miastach do dzisiaj uważa. To pokolenie dobrobytu, tak często wychowywane bez wartości, jest coraz słabsze i pokazała to pandemia. Tu wygrywa wieś. Dzieci (…) w rodzinach rolniczych uczone są pracy, odpowiedzialności, obowiązkowości. Są dużo bardziej odporniejsze na stres, dużo bardziej zaradne, no i są zdrowsze - mówił minister.

Rolnicy szybko go pogonili

W pamięci została ostra wypowiedź Michała Kołodziejczaka z Agrounii podczas blokady drogi krajowej nr 12 w Rękoraju przez rolników. Organizator protestu został zapytany przez dziennikarkę TVP o propozycję ministra Grzegorza Pudy, który zadeklarował wsparcie dla rolników na walkę z ASF w kwocie 200 mln zł. Kołodziejczak stwierdził, że te 200 mln zł minister Puda może - tu cytat - „sobie włożyć w dupę”.

- W ciągu kwartału każdy rolnik traci ok. 1 mln zł. W tym miejscu, w którym protestujemy, rolników jest kilkaset. Niech te 200 mln minister włoży sobie w dupę i niech sobie nimi ją wytrze. Nie chcemy takiego błazna w ministerstwie. On nas wszystkich upokarza i nie chce z nami rozmawiać. Niech pani więcej nam o nim nie wspomina. Telewizja publiczna zakłamuje prawdę mówiąc o 200 mln dla rolników. 200 milionów starczy jedynie na kilka gospodarstw rolnych. Jakoś 2 miliardy na TVP można dać. Cóż to jest w porównaniu do 200 mln przeznaczanych na rolnictwo? - mówił poirytowany Kołodziejczak.

Atak na niezależne media

Suchej nitki na Pudzie nie zostawiało też PSL. - Ostatnie 10 miesięcy to totalna zapaść. Likwidowane są gospodarstwa, rolnicy nie mają gdzie sprzedać swoich produktów i nie stać ich na nawozy, a minister jeździ i ogląda puste stodoły. Rolnicy od 10 miesięcy czekają na jakieś oznaki działania ministra rolnictwa. Na próżno. Nie widać go, nie słychać, więc trzeba go pożegnać - mówił poseł PSL Stefan Krajewski. - Minister rolnictwa nic nie robi dla polskiego rolnictwa, nic nie robi dla wsi. Nie rozmawia z rolnikami, Izbami Rolniczymi, rolniczą Solidarnością. Nie pojawia się na sejmowej Komisji Rolnictwa. Nie ma nawet szans na dialog z nim. Woli w tym czasie lansować się w zaprzyjaźnionych gospodarstwach - dodał.

- To jest okres, w którym likwidowane są na potęgę gospodarstwa, dochodzi do dramatów rolników, ludzie nie mają za co żyć, tracą swój dobytek, który budowali przez lata, a pan minister jeździ na konferencje prasowe i ogląda stodoły - to z kolei słowa Miłosza Motyki, rzecznika prasowego PSL.

W ostatnim czasie szerokim echem odbiła się rozmowa Grzegorza Pudy z Mirosławem Galczakiem, prezesem Wydawnictwa „Prasa Beskidzka”, wydającego „Kronikę Beskidzką, „Głos Ziemi Cieszyńskiej”, portale www.bielsko.biala.pl, www. beskidzka24.pl oraz telewizję internetową Beskidzka TV. Minister PiS poddawał w wątpliwość sens istnienia prywatnych, niezależnych mediów lokalnych i zastraszał prezesa Galczaka. W kuluarach mówi się, że te słowa kosztowały go utratę „jedynki” na liście wyborczej PiS.

Czy zasłużył na kolejną kadencję w parlamencie? Ocenią wyborcy.

Katarzyna Lindert-Kuligowska
[email protected]