To widz ma osądzić bohaterów nowego spektaklu w Teatrze Polskim. Twórcom „Granicy” udała się ta sztuka, że jest on zmuszony jednak nade wszystko do wydania sądu nad samym sobą i swoim charakterem, dokonania niewygodnego rozliczenia się z przekraczania własnych granic i refleksji nad społeczeństwem, którego normy potrafią wtłoczyć jad w największych idealistów.

„Granica. Polski proces w stylu amerykańskim” - to nowa propozycja Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Spektakl miał uroczystą premierę 15 kwietnia.

Twórcy sięgnęli po najbardziej znaną powieść Zofii Nałkowskiej, pisaną przez nią m.in. podczas pobytu w Paryżu w pierwszej połowie lat 30. ubiegłego wieku. Dzięki adaptacji Joanny Kowalskiej i sprawnej reżyserii Piotra Ratajczaka (także autora opracowania muzycznego), dokonano przewrotu w stylu tej opowieści, nadając jej rysy rasowego dramatu sądowego. Osią fabuły jest rzecz jasna banalny trójkąt miłosny trojga bohaterów, których nazwiska utkwiły chyba wszystkim w pamięci podczas omawiania sztandarowej szkolnej lektury - Zenona Ziembiewicza, Elżbiety Bieckiej i Justyny Bogutówny.

To, co najcenniejsze w książce, czyli jej wielowarstwowość, tło społeczne, polityczne, obyczajowe oraz konsekwencje wyborów, przekraczania własnych moralnych granic, rozprawa z determinizmem - nie dość, że artystom udało się zachować, wręcz uwypuklić i celować prosto w serca widzów, to nadto dobrze uwspółcześnić. Szybko dochodzi się do wniosku, że ukazane przez Nałkowską problemy są aktualne niemal wiek później, choć ich rozstrzyganie przybiera zupełnie nowe, ekshibicjonistyczne w wymiarze globalnym formy, czego przykładem był głośny proces pary aktorów Depp - Heard. Świetnie to oddano w poruszającej scenie, gdy Ziembiewicz przekroczył kolejną granicę i podczas... wywiadu telewizyjnego kłamał jak z nut, ostatecznie zrywając z ideałami, które głosił, ale których wyrzekał się na każdym kroku.

Przed premierą reżyser mówił, że pasjonuje się filmowymi i serialowymi dramatami sądowymi, szczególnie tymi amerykańskimi. I te związki z filmem widać w wielu wymiarach jego dzieła. Nie sposób było stworzyć takich emocji i finałowego zaskoczenia, jakie znamy choćby z mistrzowskiego „Świadka oskarżenia” Billy’ego Wildera. Tu napięcie jest jak sinusoida. Nie tyle za sprawą tego, że finał historii znamy już na jej wstępie, ale ze sposobu, w jaki widz dowiaduje się o punktach widzenia różnych bohaterów dramatu.

I tu także można doszukać się filmowych inspiracji, a szczególnie wielkiego obrazu Akiry Kurosawy. To właśnie w „Rashomonie” z 1950 roku japoński reżyser pokazał, jak różne mogą być „prawdy” w zależności od tego, kto je przedstawia i przez co je przefiltrowuje. Ten relatywizm jest jedną z najbardziej uderzających cech spektaklu. I, z jednej strony, pozwala sądzić nam parę kochanków z różnych punktów widzenia, a, z drugiej, tylko utrudnia ocenę. Mamy świadomość, że ludzkie decyzje są trudne, często fatalne w skutkach, w pierwszej chwili łatwo jest wydać wyrok skazujący, ale okoliczności łagodzących jest co niemiara...

Muzyka i scenografia nie przytłaczają, lecz pozwalają skupić się na tym, co zaproponowali nam aktorzy. Michał Czaderna w roli Zenona potrafił oddać irytującą swoim konformizmem i słabością postać. Na naszych oczach Zenon wyzbywa się samego siebie, to uświadamia, to zaprzecza swojej porażce. Narysowano nam jednowymiarową postać, ale aktor szczególnie w scenie wspomnianego telewizyjnego wywiadu - odegranej z Orianą Soiką w roli Elżbiety - wypadł znakomicie, dając obraz tego, co finalnie znaczyła dla niego uczciwość.

Aktorstwo Magdaleny Jaworskiej (Justyna Bogutówna) części publiczności wydało się przerysowane. Ale i tu mogą przyjść nam z pomocą filmowe nawiązania. Gdy Nałkowska pisała swoją powieść, ciągle królowało kino nieme, gdzie to gesty i mimika aktorów wyrażały to, czego nie mogły słowa. Podczas gdy większość obsady opowiada swoje „prawdy” głównie głosem, Justyna jest w dużej mierze niemym bohaterem wiru, który ją wciągnął. To właśnie ona jest najbardziej ludzkim obrazem całego zła, jaki dotyka ciało i duszę człowieka, przegrywającego z całym światem.

Jaworska wybornie oddała i charakter swojej postaci, i wszelkie stany emocjonalne. Naiwność, nadzieję, miłość, strach, bezdenny smutek, zawód, dezorientację, złość i - wreszcie - szaleństwo - wszystko to zobaczyliśmy na plastycznej twarzy i w gestach aktorki. Zobaczyliśmy jej drogę od wdzięcznej trzpiotki, przez porzuconą kochankę, po morderczynię. To ona jedna zasiadła na ławie oskarżonych, a mogło się zdawać, że to ona była Temidą.

Jedną z pereł „Granicy” był aktorski pojedynek małżeństwa aktorów - Marty Gzowskiej-Sawickiej w roli Obrończyni i Rafała Sawickiego jako Prokuratora. Aktorka zagrała prawnika z takim przekonaniem, że to chyba jej bardziej pasowała rola Prokuratora. Bo też i nie tylko broniła Justyny, ale i wymierzała mocne ciosy zdemoralizowanemu światkowi, do którego młoda kobieta trafiła. Prokurator wydawał się flegmatyczny, co tym bardziej podkreśliło jego cynizm i prawnicze wybiegi. Z kolei Obrończyni, której łatwo jest kibicować, w jednej chwili pokazała swe ciemne oblicze. Bo w tej sztuce nic nie jest czarno-białe.

Aktorskich smaczków było więcej. Jagoda Krzywicka znakomicie wypadła jako Matka, a Wiktoria Węgrzyn-Lichosyt jako Cecylia Kolichowska, podobnie jak Piotr Gajos w roli Mariana Chąśby, potrafiła sprawić, że pesymistyczna historia nabierała nowych barw, miała swój wentyl bezpieczeństwa. Na drugim biegunie była postać Czechlińskiego. Odgrywający ją Sławomir Miska niemalże był symbolem tego, jak trudno jest skruszyć mur stawiany przed tymi, którzy nie chcą iść na moralnie wątpliwe kompromisy.

Sztuka zadaje ważne pytania o moralność, sprawiedliwość, wzorce, trzymanie się zasad, a jednocześnie rozprawia się z takim urządzeniem świata, w którym nawet idealista musi iść z prądem, by w pełnym układów środowisku coś znaczyć. Uwagę skupiają ponadto losy kobiet, które w takim otoczeniu przeżywają szczególnie osobiste dramaty, są spychane na margines, służą chwilowym uciechom lub są ograniczane do roli ozdoby. Twórcy jednoznacznych recept nam nie wskazują. Sami mamy osądzić nie tylko Justynę, która posunęła się do zbrodni, ale też zmarłego Zenona i jego środowisko. Jednak przede wszystkim mamy sądzić sami siebie. Bo czy i my pokazujemy charakter, gdy stoimy przed pokusami lub też - by nie wypaść z obiegu - przesuwamy swoje własne granice?

Marcin Kałuski

Zdjęcia: Dorota Koperska Photography