Historia skrupulatnie opisana przez bielszczanina Konrada Korzeniowskiego mogłaby posłużyć za kanwę filmu. Jego ojciec, Józef odmówił podpisania volkslisty, za co zapłacił aresztowaniem i uwięzieniem w obozie koncentracyjnym. Wspomnienia wydane w dwóch egzemplarzach przenika zapach i smak dawnych czasów, gdy ludzie kierowali się ideałami i musieli podejmować trudne decyzje. Józef Korzeniowski zginął w 1945 roku w obozie Hersbruck w Niemczech. - Mój tata zginął za Polskę - nie wątpi nasz rozmówca.

- Kiedy patrzę dziś na los ojca, widzę że jego ostatnia droga była nieuchronna. Był niepoprawnym, fanatycznym i najzupełniej beznadziejnym patriotą. Kochał Polskę tą wielką miłością neofity, nigdy nie odwzajemnioną, narażając się i Niemcom i Polakom, którzy nie rozumieli jego postawy - opowiada dziś 84-letni bielszczanin Konrad Korzeniowski.

Zakochał się w Polsce

Nasz rozmówca ma doskonałą pamięć. Kilka lat temu spisał wspomnienia, które na razie nie zostały opublikowane w formie książkowej. Czytało je zaledwie kilka osób. Obraz Bielska i Białej jest w nich bardzo żywy, a kamienice, które dziś mijamy w drodze do pracy czy szkoły zyskują nowy wymiar. Także poprzez ludzi, którzy je zamieszkiwali. Być może dlatego Konrad Korzeniowski postanowił podzielić się historią swojego taty, który jest dla niego bohaterem. Józef Korzeniowski zakochał się w Polsce tak bardzo, że zginął za nią w obozie koncentracyjnym w 1945 roku.

- Najczęstszy widok ojca w domu: siedzi starannie ogolony i ubrany, z półsztywnym kołnierzykiem i mankietami u koszuli, pod krawatem, przodem do okna przy biurku, na którym zawsze panuje pedantyczny porządek, żadnych tam wielkich stert pism, segregatorów i ksiąg. Najwyżej na wielkim blacie biurka leżą jeden lub dwa skoroszyty, podręcznik „Hütte” i wielgachna księga adresowa, tak duża, że często służy jako obciążnik krzesła zastawiającego sofę podczas snu któregoś z nas, dzieciaków. Pisze tam coś na zielonkawych, nieformatowych arkusikach papieru, czasami oblicza na suwaku logarytmicznym - wspomina Konrad Korzeniowski, o którym pisaliśmy w artykule Sąsiedzi. Fascynująca opowieść o mieście, jakiego już nie ma.

Józef Korzeniowski był bielszczaninem. W jego rodzinnym domu rozmawiało się w języku niemieckim. Ożenił się z Polką, która także biegle operowała tym językiem. Na tyle, że pracowała przed wojną jako sekretarka dyrektora Bartelmussa. - W tym języku pobierał nauki w szkołach, używał w pracy i urzędach w austriackim Bielitz i na praktykach zagranicznych, czyli po prostu język niemiecki w wydaniu austriackim. Jednakże wypada mi tu jeszcze dodać, że tata mój nie był wielkim purystą językowym, często mieszał wyrażenia niemieckie i polskie.

Niczego złego nie zrobił

W 1934 roku Józef Korzeniowski otrzymał wypowiedzenie z pracy i przeszedł na rentę inwalidzką. Został przedstawicielem Zakładów Ostrowieckich na terenie Górnego Śląska. W 1935 na świat przyszedł nasz rozmówca, który był trzecim dzieckiem państwa Korzeniowskich. W 1932 urodziła się Oleńka, która po kilku dniach zmarła, a w 1933 roku przyszedł na świat Alfred.

- Tata poświęcał nam wiele uwagi. Zabierał na spacery, wycieczki, sporo opowiadał i uczył nas życia. Któregoś letniego dnia, tuż przed wojną, zabrał nas obu do muzeum miejskiego mieszczącego się w budynku posterunku policji na Rynku. Trzeba było powiedzieć policjantowi, że idziemy do muzeum, aby po pokonaniu licznych korytarzy i schodów dojść do salek muzealnych. Zapamiętałem tylko tyle, że w jednej z nich, która była niesympatycznie ciemna, ustawione były długie piki, lance czy halabardy, a w ostatniej, jasnej oszklone witryny z wytworną porcelaną stołową, a na ścianie w kilku gablotkach tkwiły nadziane na szpilki wielobarwne motyle. Niektóre z nich były ogromne! I to właśnie okrutne - jak mi się zdawało - nadzianie motyli na szpilki najlepiej wbiło mi się w pamięć i długo je rozpamiętywałem - wspomina Konrad Korzeniowski.

- W drodze powrotnej przez istny labirynt budynku ojciec, przechodząc obok jednych przeszklonych drzwi, podniósł mnie do góry, abym mógł zajrzeć przez okienko: za nim był długi jasny korytarz z licznymi drzwiami, a tatuś powiedział poważnie: - To areszt, gdzie uwięzieni są ludzie, którzy zrobili coś złego! Czy mógł wtedy przypuszczać, że jego samego, zaledwie pięć lat później, przeznaczenie też tam zaprowadzi, pomimo że niczego złego nie zrobił?

Wezwanie na Gestapo

Od samego początku widział w nazizmie szereg niebezpieczeństw. Nie godził się z polityką Hitlera. Po wybuchu wojny, gdy jako mieszkaniec Bielitz otrzymał wezwanie do stawienia się do urzędu w sprawie podpisania volkslisty, uprzejmie odmówił.

- Ze względów moralnych nie zamierzał się ubiegać o volkslistę, a to z kolei implikowało zamknięcie bratu Fredziowi drogi do gimnazjum, do którego został przez swoich nauczycieli zakwalifikowany na podstawie wyników w nauce i rokowań na przyszłość. W tymże 1942 roku bielski urząd skarbowy (Finanzamt) przekwalifikował ojca z korzystniejszej czwartej grupy podatkowej do grupy drugiej, gdyż i do niego dotarła informacja, że ojciec nie zamierza do czasu zakończenia wojny podjąć decyzji o podpisaniu Deutsche Volksliste, zatem na żadne ulgowe regulacje liczyć nie może. Kosztowało go to ponad 1300 przedwojennych złotych. Ale wszystko to było niemalże niewinnym tylko nękaniem, najgorsze miało dopiero nadejść. Złowróżbnym znakiem tego było wezwanie Geheime Staatspolizei, czyli Gestapo z 18 marca 1943.

Wymiana korespondencji, włącznie z wizytą Józefa Korzeniowskiego wraz z żoną w siedzibie Gestapo, które mieściło się przy dzisiejszej ul. Matejki, trwała kilkanaście miesięcy, a zaowocowała całkowitym wycofaniem się przez ojca naszego rozmówcy do wpisania się na volkslistę. Groziło za to jedno - aresztowanie i pobyt w obozie koncentracyjnym.

Miał nadzieje, że przeżyje

- Wszystko co ojciec czynił, uczynił z pełną świadomością tego, co go może spotkać. I ja, ówcześnie dziewięcioletni chłopiec pamiętam jak dziś, gdy stojąc w środku kuchni, z zupełnym spokojem, tak jakby opowiadał o kimś innym wypowiedział owe dwa znamienne zdania: "Zachodzą dla mnie dwie możliwości: pierwsza, że dostanę się do obozu koncentracyjnego Auschwitz, a stąd istnieje tylko jedno wyjście - przez komin. Drugą możliwością jest, że dostanę się do Myslowitz i wtedy będę miał jakąś szansę".

- Słów tych nigdy nie zapomnę, nawet tego słowa Kamin, używanego zamiast Schornstein przez Austriaków. Wiedza o krematoriach w Oświęcimiu, dym, który dochodził czasami nawet do Bielska, była powszechna. Przewidywania ojca sprawdziły się częściowo. Rzeczywiście, w październiku 1944 został aresztowany i przekazany do Polizeiersatzgefängnis w Mysłowicach. Przy aresztowaniu ojca byłem obecny, leżałem chory w łóżku.

Pan Konrad odwiedził ojca w obozie koncentracyjnym w Mysłowicach. Pamięta, że ojciec miał nadzieję, że przeżyje i powróci do domu. Nie traktował tego spotkania jako pożegnania. To był ostatni raz, kiedy go widział. W styczniu 1945 roku Józef Korzeniowski został przewieziony do obozu goncentracyjnego Groß-Rosen.

Wypowiedziane ukradkiem, po polsku

- Znalazł się w kacecie znanym ze szczególnie okrutnego terroru i zabójczej pracy w kamieniołomach. Ojciec, według relacji współwięźnia, przebywał tam do około połowy lutego i wtedy wobec ponownego przybliżenia się frontu sowieckiego wyewakuowano więźniów do obozów w głębi Rzeszy. Tym razem w otwartych wagonach węglowych, podczas srogiej zimy, ubranych tylko w cienkie drelichy, bez ciepłej żywności - tylko raz wrzucono po kilka bochenków chleba na wagon. Po wielodniowej koszmarnej podróży opóźnionej jeszcze przez alarmy lotnicze i przejazd poprzez dopiero co zbombardowane miasta niemieckie, ojciec w bardzo już złym stanie trafił - według tego więźnia - do obozu w Nordhausen Dora i tam ostatecznie stracił go z oczu.

Kiedy kilka lat po wojnie nasz rozmówca natknął się na znanego mu z czasów okupacyjnych pana Glondysa, jednego z fryzjerów większego zakładu przy ul. Blichowej zaraz za placem Żwirki i Wigury, który zapytał go co się stało z tatą. - Mam w oczach wstrząs, jaki przeżył, gdy mu powiedziałem o aresztowaniu i śmierci ojca w obozie. On także zaraz mi przypomniał wypowiedziane ukradkiem, po polsku, przepowiednie ojca co do losów wojny i niechybnej klęski Hitlera.

Katarzyna Górna-Oremus

Ze wspomnień Konrada Korzeniowskiego. - Ul. Matejki w Bielsku, wcześniej Theodor-Körnergasse - niepozorna, ślepa uliczka w pobliżu dworca kolejowego, znana dziś z tego przede wszystkim, że koniec jej od strony 3 Maja zamknięty jest budyneczkiem zejścia do obskurnego dosyć przejścia podziemnego. Nic tam nie wskazuje na grozę, jaką budził trzypiętrowy budynek nr 6 po stronie północnej. Ot, zwyczajny nowoczesny budynek mieszkalny! Jednak po minięciu drzwi wejściowych i wejściu po schodkach na podest wysokiego parteru, do dziś w lewej ścianie korytarza rozpoznawalna jest źle zamurowana pozostałość okienka, za którym kiedyś urzędował funkcjonariusz Gestapo, pierwszy kontakt „interesanta” z tą straszną instytucją. Po minięciu oszklonych drzwi otwierał się bowiem zupełnie inny świat, taki jak po wojnie w gmachach Urzędu Bezpieczeństwa: każdy mógł wejść, niewielu mogło wyjść: lasciate ogni speranza, voi ch`entrate. Podobnie jak w siedzibach UB, także w budynku Gestapo w piwnicy znajdowały się cele więzienne. Po „wyzwoleniu” mówiono o jakichś łańcuchach i hakach w stropie i torturowaniu tam ludzi, a jak było faktycznie, opowiedzieć by mogli świadkowie tamtych wydarzeń. Z późniejszych relacji mamusi i tatusia wynika bowiem, że do pobicia lub tortur najzupełniej gestapowcom wystarczały pokoje biurowe używane też jako pokoje przesłuchań. Zła sława Gestapo znana była wtedy nie tylko garstce bielskich Polaków, ale nawet Niemcom. Koleżanka biurowa mamy opowiedziała jej czego była świadkiem, przechodząc pewnego razu Adolf-Hitler-Straße, współcześnie ulicą 3 Maja. Z Fontanestraße wybiegł nagle młody człowiek, z wyglądu robotnik i pobiegł wręcz panicznie w kierunku dworca. Za nim pędziło kilku umundurowanych mężczyzn, którzy po dopadnięciu zbiega i przewróceniu go na trotuar zaczęli go w nieludzki wręcz sposób kopać i tłuc pięściami, po czym zawlekli go z powrotem na Fontanestraße. Opowiadająca to kobieta, choć Niemka, była tym co widziała na własne oczy do najwyższych granic wstrząśnięta i oburzona.

Na zdjęciu tytułowym: Józef Korzeniowski z synami Alfredem i Konradem w Cygańskim Lesie