Dzieciństwo, w którym samotność grała pierwsze skrzypce. Młodość, gdzie czuł się częścią wspólnoty związanej z kibicami. Buntownik, który odnalazł swoje miejsce na ziemi. „Kyzys“ nie boi się powiedzieć prosto z mostu, co myśli i czuje. W życiu kieruje się zasadą zawartą w trzech słowach. Dobrze, że jesteś. - Nie bałem się dać komuś w gębę. Bo inni też tak robili. Jak kroczyliśmy w 300 chłopa ulicą 11 Listopada, to ludzie chowali się po kątach. Taka była moc. Dziś czuję to samo, śpiewając Alleluja i wielbiąc Pana! - mówi bielszczanin Bogdan Krzak. Teraz wydał książkę o swoim życiu.

Wysoki, barczysty, aż strach przejść obok niego w ciemnym zaułku. Nie wygląda na kogoś, kto ma poczucie humoru, a już na pewno nie na osobę, której można zaufać. Tak naprawdę Bogdan "Kryzys" Krzak jest łagodny jak baranek. Wiele w życiu przeszedł. Od bycia samotnym, rozgoryczonym, poprzez fazę buntownika, aż do odnalezienia swojego miejsca na ziemi i przyznaniu, że najważniejszy jest Bóg. To dzięki Niemu poczuł, że jest ważny. Że jest kimś.

Piekło dzieciństwa

- Są we mnie dwa wilki. Jeden z nich wygrywa. Który? Ten, którego karmię - opowiada w trakcie rekolekcji, które prowadzi. Bogdan stawia dziś na dobro. Dlatego zdecydował się na książkę. Zgodził się na wywiad rzekę. - Ta myśl dojrzewała we mnie dwa lata. Wspominam przeszłość i ludzi, którzy może się zmienili. Mówię o kibolach sprzed trzydziestu lat. Byliśmy wtedy zagubionymi nastolatkami. Dziś zapewne wielu z nich to poważni ludzie, którzy uczciwie pracują na życie - podkreśla bielszczanin.

Z dzieciństwa pamięta pijącego i awanturującego się ojczyma oraz matkę, dla której czuł się potrzebny, ale nieważny. Alkohol, pusty żołądek, siniaki po biciu były dla niego powszechnym chlebem. Na tyle, że zaczął myśleć, że jako dorosły skończy tak samo, jak rodzice. Uciekał z domu w skarpetkach przez balkon, a sąsiedzi nic nie mówili. Nie zgłaszali spraw na policję. Może chcieli mieć spokój. Ta samotność, która wypełniła wtedy jego życie, to ból i cierpienie.

- Gdy miałem trzy lata, rozwiedli się rodzice. Mój starszy brat trafił do ojca, ja zostałem z matką. Uciekła z moim ojczymem. Czyja wina? Mama mówiła, że ojca, tata, że matki. A w środku piekła trzylatek, który traci kontakt z bratem i któremu rozpada się świat - mówi otwarcie Bogdan "Kryzys" Krzak, dziś terapeuta, który pomaga młodym ludziom odnaleźć się w świecie, a ostatnio nawet bohater książki "Siema Kryzys. O życiu w samotności. I karmieniu dobrego wilka" (dostępna w księgarniach internetowych).

Bolesna samotność

Alkohol w domu Bogdana był na porządku dziennym. On sam mówi o samotności, która towarzyszyła mu każdego dnia. Bolesnej samotności, którą trudno wypełnić. Pamięta scenę, gdy mama była w sklepie, a on kręcił się na karuzeli.

- Nagle spadłem, a karuzela huknęła mnie w głowę. Lekarz zabandażował mi łeb. Pomyślałem: „Przyjdzie tata, to zrobi to na nim wrażenie”. Stanąłem za drzwiami. Ojciec przyszedł „na bani” i huknął mnie drzwiami w tę chorą głowę. Zabolało. Nie zrobiłem na nim wrażenia. Okazało się, że w ogóle nie jestem dla niego ważny. Nie liczyłem się. Trauma rozpoczynała się już w chwili, gdy matka z ojczymem wychodzili na imprezę. Nie wiedziałem, co będzie się działo, gdy wrócą. Bywało ostro. Moim priorytetem było to, by uchronić rodzeństwo, więc wychodziłem do przodu, by wszystko brać na klatę. Bywało różnie.

Na stadionie poczuł jedność

W końcu spotkał ludzi, którzy byli na stadionie. Bywali w mieście i często rozrabiali. Oni dali mu poczucie wspólnoty.

- Dla mnie ważne było to środowisko. Jak oni płakali, to ja byłem w stanie zapłakać. Bo to nasz kochany BKS. Kochałem klub nie ze względu na piłkę nożną, ale ze względu na środowisko, ludzi, z którymi dobrze się czułem. Liczyło się poczucie rodziny, wspólnoty. Po raz pierwszy tego doświadczyłem, jak graliśmy mecz z GieKS-ą . Akcja była taka, że jak mecz się skończył, to policja odwoziła ich na dworzec. A za nimi pobiegło ulicą 11 Listopada trzystu chłopa, z pieśnią na ustach. Aż huczało! Ludzie chowali się po bramach. Wtedy czułem taką jedność. Aż miałem ciary na plecach. Do dzisiaj to czuję… jak słyszę męskie śpiewy na chwałę Pana.

O byciu ważnym

W końcu poznał Boga. Nie bez przygód. Gdy miał 16 lat, w domu brakowało pieniędzy na chleb. - Pomyślałem sobie, że pójdę do księdza, który buduje kościół, i poproszę o pieniądze. Przecież wyczuje, że jestem głodny. To nie był dobry pomysł - przyznaje Bogdan.

Kilka lat później za namową młodszego brata przyszedł na spotkanie w kościele w Aleksandrowicach, gdzie poznał grupę Przymierze Miasto na Górze. - Myślałem, że jest to jakaś sekta. Gdy ich zobaczyłem, przyszło mi na myśl jedno słowo "katole", którzy jeszcze do mnie mówili "Dobrze, że jesteś". Nie uwierzyłem im za pierwszym razem. Na kolejne spotkanie poszedłem z przekory. Myślałem, że to była ustawka, że byli tacy mili. Dałem się przekonać. Poczułem, właśnie tam po raz pierwszy, że jestem ważny. Ujęło to moje serce.

Od spotkania minęło 27 lat. Bogdan założył własną rodzinę. Ma kochającą żonę, dzieci i sześcioro wnucząt. Jest wychowawcą, terapeutą, założycielem Fundacji "Moc Dobra". Można go spotkać w każdą środę w kościele w Aleksandrowicach. 10 grudnia o godz. 19.00 odbędzie się spotkanie autorskie w kawiarance Emaus (TUTAJ).

Katarzyna Górna-Oremus