Bielszczanin Otton miał w lutym 1945 roku 12 lat. Mieszkał przy ul. Łukasińskiego. Jasia, o rok starsza, była mieszkanką Komorowic. 19-letni Tadeusz wrócił do Białej, do rodzinnego domu przy stacji kolejowej Biała-Lipnik, niespełna miesiąc po wyzwoleniu miasta. Jak zapamiętali czas walk o oswobodzenie Bielska i Białej oraz pierwsze miesiące wolności?

 - Podczas wojny, od dnia, gdy tatę zabrano na roboty do Niemiec, wraz z dwoma młodszymi braćmi byłem pod opieką mamy. Mieszkaliśmy w pierwszym, narożnym budynku od Krakowskiej. O tym, że nadciąga radzieckie wojsko informowali sami Niemcy. Po Bielsku jeździło odkryte sportowe auto. Stojący w nim cywil z megafonem wykrzykiwał, że tędy będzie przechodzić front i wzywał do opuszczania mieszkań - zaczyna wspomnienia Otton Hałas. - Niemcy przygotowywali się do walki. Naprzeciwko naszego domu, po drugiej stronie ulicy, mieli stanowisko erkaemu. Dowodził nim oficer w skórzanym płaszczu i z lornetką w ręku. Nieco dalej, w pobliżu ówczesnej fabryki marmolady przy ulicy Kazimierza Wielkiego, postawili barykadę. Ułożyli ją z beczek, prętów metalowych, kostki brukowej oraz zwalonych na nią ulicznych drzew. I zaminowali to wszystko. Dni, w których Rosjanie wyzwalali Białą spędziliśmy w suterenie. Tak było bezpieczniej. Tylko niektórzy z dorosłych odważali się wyjrzeć na chwilę, by wiedzieć, co się dzieje. W pobliskim domu, jakieś pięćdziesiąt metrów od nas, zginęła kobieta. Do bramy budynku, w którym mieszkała na piętrze, wbiegł radziecki żołnierz z karabinem. Nim w niej zniknął, pociągnął serią w kierunku stanowiska z erkaemem. Za chwilę Niemcy wyszli na ulicę i obserwowali dom, w którym się schronił. W oknie na piętrze drgnęła firanka. Natychmiast zaczęli strzelać. Zabili sąsiadkę, panią Pobożną, która podeszła do okna. Ruski odnalazł się dwa dni później, przespał je na strychu tego domu... Była strzelanina o barykadę. Rosjanie ją rozminowali i popędzili dalej. W Bielsku zostawili rezerwowy pułk ochrony lotniska. Z wejściem Rosjan do Białej kojarzy mi się nie tylko strzelanina i walka. Także ich śpiewy, dźwięk harmoszek, przy akompaniamencie których wjeżdżały niektóre oddziały. Zaraz po wyzwoleniu stało opuszczonych wiele sklepów i fabryk. W papierniczym skompletowałem sobie zeszyty do szkoły... Starsi rzucili się natomiast na fabrykę wódki przy kościele w Białej. Koniak wynosili wiadrami. Nie było strachu, że Niemcy wrócą.

W Komorowicach, wówczas wsi, za okupacji nie było nazw ulic. Były numery domów. - Mieszkałam z rodzicami i młodszą siostrą w domu państwa Stanclików, pod numerem trzysta sześćdziesiąt pięć. W sąsiednich posesjach roiło się od Niemców, którzy tam stacjonowali. Jeszcze na długo przed końcem wojny Niemcy zapędzili okolicznych mieszkańców do prac przy budowie okopów. Ale z nich nie skorzystali. W grudniu, na dwa miesiące przed wyzwoleniem, niemieccy żołnierze zniknęli z zajmowanych domów - przypomina sobie Janina Sikora. - Walk w Komorowicach nie pamiętam, były jakieś pojedyncze strzelaniny. Ale ogień katiuszy - tak. Jeden zabłąkany pocisk eksplodował w stawie nieopodal domu naszej gospodyni. Szyby w oknach rozsypały się w drobny mak. Mój tatuś krzyczał tylko, bym nie otwierała oczu, bo szkło może mi je poranić. Schroniliśmy się natychmiast w piwnicy. Na długo, może nawet tydzień. Zdążyłam wtedy zrobić tatusiowi skarpetkę na drutach. Byłam za mała, by wiedzieć i orientować się, gdzie jest front, jaka jest sytuacja. Moi rodzice wiedzieli. Tatuś często wymykał się do sąsiada, pana Zolicha, który w kaflowym piecu miał schowane radio. O tym, że słuchali ?Ameryki? dowiedziałam się dopiero po wojnie. Ilekroć wspominam tamte dni zawsze mam w pamięci piekarza z Komorowickiej. Nazywał się Gaweł. Piekł chleb przez całą okupację i nawet w te niebezpieczne wyzwoleńcze dni. Pamiętam, że raz, właśnie wtedy, poszłam do niego po chleb. Miałam rodzicielską instrukcję, że jak ktoś zacznie strzelać, mam się natychmiast położyć na ziemi... Z czym kojarzy mi się odzyskana wówczas wolność? Przede wszystkim z tym, że wreszcie zniknął z okien czarny papier, którym Niemcy kazali zasłaniać je na noc. No i z ogromną ilością siana i innymi końskimi ?śladami?, jakie pozostały w obejściach zajmowanych przez radzieckich żołnierzy.

Tadeusz Uchyła uciekł z Białej pod koniec 1943 roku. - Nie wytrzymałem. Niemcy skierowali mnie do pracy w podoświęcimskich Dworach. Budowali tam zakłady chemiczne. Wstawałem o czwartej, po piątej pociąg do Czechowic, w Oświęcimiu musiałem być przed siódmą. To było ponad siły siedemnastolatka. Uciekłem pod Nowy Sącz. Wkrótce trafiłem do Batalionów Chłopskich. Do rodziców i wolnej już Białej wróciłem na początku marca - mówi Tadeusz Uchyła. - Życie do normalności wracało powoli. Front przecież wciąż był niedaleko. Nad Jasienicą jeszcze długo unosiła się łuna ognia. Nie było czasu na życie towarzyskie, odnawianie zerwanych kontaktów. Z dawnymi znajomymi spotykało się jedynie w kościele, czasem w jakimś sklepie. Bardzo chciałem się uczyć. Zapisałem się do Gimnazjum Mechanicznego, którego budynek mieścił się naprzeciwko gmachu przy Krasińskiego, gdzie obecnie jest ZUS. W czasach okupacji był tam szpital. Przyszli uczniowie sprzątali szkołę. Wynosiliśmy z niej nie tylko szpitalne łóżka. Również amputowane ludzkie kończyny...

Tomasz Giżyński (Kronika Beskidzka)