- Serce mnie boli, jak pomyślę o tym, co stało się z naszą firmą - mówi wieloletni pracownik Bielskiej Fabryki Maszyn Włókienniczych. W latach świetności była to wizytówka miasta, zatrudniała cztery i pół tysiąca ludzi, jej załoga szła na czele pochodów pierwszomajowych, przed Apeną i innymi zakładami. Międzynarodowa renoma, historia sięgająca 1851 roku, etos dobrej pracy - wszystko to w pewnym momencie przestało mieć znaczenie. Co pozostało?

 - Wstrząs nastąpił w momencie, gdy dyrektor Andrzej Jeremienko poinformował o pierwszych zwolnieniach grupowych - wspomina Stanisław Kania, w latach 1990-94 przewodniczący ?Solidarności? w Befamie. - Wypowiedzenia miało dostać aż 760 pracowników, przede wszystkim ci z wydziałów pomocniczych: remontowego, narzędziowni, transportu. Szokowało to, że tak dużo osób z dobrej firmy z dnia na dzień ma zostać bez pracy.

Kania pracował w Befamie od 1968 roku. Na różnych stanowiskach. Ostatnio - jako szef zespołu wykonującego remonty techniczne i kapitalne maszyn. Trzy lata wcześniej, w roku 1965, pracę w fabryce rozpoczynał Jerzy Pytlarz. Przeszedł wszystkie szczeble, od ślusarza do dyrektora. - Starałem się być realistą - mówi dziś. - Zdawałem sobie sprawę z tego, że Befama jako wielki zakład jednak nie ma szans na przetrwanie. Przez całe dziewięć lat, gdy kierowałem tą fabryką, szukałem dla niej inwestora strategicznego. Ale wszystkich przerażała wielkość firmy. Porównywalne fabryki na Zachodzie zatrudniały po 60 pracowników, resztę zadań zlecały kooperantom.

Koniec eldorado

Kolos świetnie prosperował w warunkach planowej gospodarki socjalistycznej. Jednak gdy w roku 1990 zawalił się rynek wschodni, czyli eksport do Związku Radzieckiego, Befama z dnia na dzień straciła trzy czwarte odbiorców swoich wyrobów. - Za rządów premiera Bieleckiego wycofano z transakcji ruble transferowe, w handlu z Rosjanami wymagano rozliczeń w dolarach. A że oni wtedy dolarów nie mieli, więc nasz eksport szybko się załamał. Tym bardziej, że zakazano jednocześnie wymiany barterowej - wspomina Stanisław Kania.

Jak to więc było z tymi pierwszymi zwolnieniami grupowymi? - Powstał wtedy pomysł, by działy pomocnicze sprywatyzować. Działaliśmy po omacku, nie mieliśmy doświadczenia w tego rodzaju operacjach, nikt nie słyszał o czymś takim jak inkubator przedsiębiorczości - opowiada przewodniczący zakładowej ?Solidarności?. - Poszedłem do dyrektora i mówię, że dobrze byłoby wynająć pracownikom hale i maszyny po preferencyjnych cenach, no i zagwarantować w umowie, że gdy Befama będzie czegoś potrzebować, czy to produktów, czy jakichś usług, oni to zapewnią. Na początku dyrektor się zdenerwował, powiedział, że nie chce iść do kryminału za rozdawnictwo majątku. Później jednak, wspólnie z przewodniczącym OPZZ w zakładzie, Kazimierzem Wroną i przy udziale dyrektora ekonomicznego, doszliśmy jakoś do porozumienia w tej sprawie. Pozostało przekonanie załogi do prywatyzacji. Reakcje były różne, jedni rzucali przekleństwami, drudzy śrubami, jeszcze inni płakali, że przecież nie dadzą rady. Trzeba było pisać statuty, szukać kontaktów handlowych, zamówień. Ale udało się. Jako pierwsza przekonała się do naszego pomysłu załoga narzędziowni. Po niej - służby remontowe. Tak oto powstały spółki Kem-Form i Techniczna Obsługa Przemysłu (TOP), które do dziś świetnie sobie radzą.

Hale dla kapeli

Z Jerzym Pytlarzem rozmawiamy w dawnym gabinecie dyrekcji przy ul. Powstańców Śląskich. Obok, również na pierwszym piętrze, jest gabinet Gustawa Josephy?ego juniora, wieloletniego właściciela oraz dyrektora fabryki maszyn włókienniczych i odlewni żelaza na Żywieckim Przedmieściu w Bielsku. Dębowa boazeria, szafki z kryształowymi szybami, umywalka - wszystko z czasów, gdy urzędował tu syn założyciela fabryki. Tylko biurko już z nowszej epoki. Jerzy Pytlarz dziś jest prezesem Centrum Biznesu Befama Sp. z o.o. Co to takiego, to Centrum?

 - Zajmujemy się głównie wydzierżawianiem lokali, które wchodziły w skład dawnych zakładów A i B Bielskiej Fabryki Maszyn Włókienniczych, położonych przy ul. Powstańców Śląskich i Sikornik - mówi prezes. - W zależności od koniunktury, udaje się wynająć średnio 70 proc. pomieszczeń. Przekrój podmiotów wynajmujących lokale jest różny. Mamy tu trzy siłownie, klub fitness, squash, a oprócz tego część handlową, niewielką część produkcyjną, z której korzystają trzy nieduże firmy, oraz część biurową. Centrum zatrudnia dziewięć osób, ale w dawnych halach i biurach Befamy pracuje dużo więcej ludzi, skoro lokale wynajmuje 140 podmiotów. Ciekawostką jest to, że swą przystań znalazło w naszych pomieszczeniach 20 kapel muzycznych. W mieście nikt nie chciał głośnych sąsiadów, a tu znaleźli dla siebie dobry klimat.

W połowie dziewiętnastego stulecia, gdy powstawała Befama, ówczesne Żywieckie Przedmieście położone było na peryferiach Bielska. Dziś ulice Powstańców i Sikornik to niemal śródmieście, nieruchomości w dobrym stanie technicznym są tu więc w cenie. Nic dziwnego, że Centrum Biznesu nie ma kłopotów z zarobieniem na siebie.

Wolta ?Piasta?

Dawna Befama to jednak nie tylko zakłady A i B, ale też zakład C przy ul. Podwale (koło dworca) oraz zakład D przy ul. Piekarskiej i zakład E przy ul. Wyzwolenia. Pierwszy z nich został sprzedany spółce produkującej dywaniki samochodowe. Zakład E kupiła początkowo handlowa firma Ahold i urządziła w nim magazyny, a następnie sprzedała nieruchomość szwedzkiej firmie, która korzystając z tej bazy uruchomiła odlewnię magnezu.

Jerzemu Pytlarzowi najbardziej żal tego, co stało się z zakładem D, który już w latach dziewięćdziesiątych był macierzystym zakładem Befamy. - Produkcja w zakładach położonych w rejonie centrum Bielska-Białej stopniowo zanikała, i to było normalne, zgodne z duchem czasu, wymogami ochrony środowiska itd. A befamowska odlewnia żeliwa w pobliżu śródmieścia to było już zupełne nieporozumienie. Dlatego funkcje produkcyjne fabryki miał przejąć nowo wybudowany zakład przy ul. Piekarskiej. Tymczasem, pomimo naszych usilnych starań o znalezienie dla fabryki inwestora strategicznego, i chociaż byliśmy już ?po słowie? z potencjalnym kupcem, który chciał zapłacić za spółkę 4 mln zł, Narodowy Fundusz Inwestycyjny ?Piast?, który był wówczas właścicielem Befamy, niespodziewanie sprzedał fabrykę w roku 2001 za? 300 tys. zł. Na proponowaną przez nas transakcję nie chcieli się zgodzić, bo rzekomo cena była za niska, a tydzień później sami sprzedali spółkę za cenę trzynastokrotnie mniejszą. Dla mnie to jest co najmniej niezrozumiałe - byłemu dyrektorowi Befamy na wspomnienie tego faktu jeszcze dziś podnosi się ciśnienie.

Ostatecznie Zakład Produkcyjny Befama Sp. z o.o. przy ul. Piekarskiej zgłosił w sądzie wniosek o upadłość w marcu 2009 roku. W wielkich halach produkcyjnych - oprócz wspomnianych spółek pracowniczych, którym udało się przetrwać burzliwy okres transformacji - działa obecnie wiele innych spółek produkcyjnych, które z maszynami włókienniczymi nie mają nic wspólnego. Firmy te zajmują się m.in. wytwarzaniem lin i sznurków, galanterii łazienkowej, mebli tapicerowanych. Jedna ze spółek na części terenu wybudowała własny zakład i produkuje nagłośnienia do samochodów.

Nic za darmo

 - Niestety, rozsypała się nam ta Befama - wzdycha Stanisław Kania. - Można się tylko pocieszać tym, że fabryczne hale i biura nie stoją puste, wykorzystują je inne firmy, które też dają ludziom pracę. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć tylko tyle: cóż, zachłysnęliśmy się przed laty gospodarczą wolnością, tym, że zamiast pustych półek mamy sklepy pełne towarów, ale zapomnieliśmy, że jeśli sami nie zadbamy należycie o nasze interesy, nikt tego za nas nie zrobi. Nie ma nic za darmo. Zachód wcale nie jest taki miły, jak to nam się kiedyś wydawało. A co do Befamy? Uważam, że była do uratowania. Skomercjalizowana, trochę pomniejszona, mogła sobie dać radę na rynku. Trzeba tylko było w odpowiednim czasie poszukać nowych asortymentów produkcji, przestawić się na nowe technologie, a przede wszystkim na nowe myślenie. Ci, którzy to w porę zrozumieli, wygrali.

Tekst i foto: Andrzej Otczyk (Kronika Beskidzka)