Nasz portal wielokrotnie publikował artykuły na temat dziejów Bielska i Białej widzianych oczami Żydów i Polaków. Brakowało nam spojrzenia innej grupy, która wpłynęła na historię miasta - perspektywy niemieckiej. Przedstawiamy ekskluzywny wywiad z Józefem Janczą, który zgłosił się do nas, aby opowiedzieć tragiczne losy swojej rodziny.

Rozmowa z Józefem Janczą, bielszczaninem represjonowanym ze względu na pochodzenie po drugiej wojnie światowej.

Skąd pochodzi Pana rodzina? Kim byli Pańscy rodzice?

 - Wywodzę się z Hałcnowa. Moja rodzina przyjechała tu ok. XIII-XIV wieku w grupie tzw. kolonistów flamandzkich. W czasie I wojny światowej mój ojciec, Józef walczył w wojsku austriackim. Cztery lata stacjonował na Węgrzech. Bardzo źle wspominał ten czas. Po powrocie, w 1928 roku ożenił się z moją matką, Zuzanną Lindert. Mieli sześcioro dzieci. Ja urodziłem się w 1932 roku. W domu mówiło się gwarą holenderską, ale uczyliśmy się też niemieckiego i polskiego. Rodzice mieli piękne, czterohektarowe gospodarstwo. Zajmowali się pszczelarstwem i ogrodnictwem. Tata był wzorowym gospodarzem. Przez pewien czas pracował także w papierni w Białej.

Musieli podpisać volkslistę

Ta sielanka minęła bezpowrotnie w 1939 roku. Co działo się wtedy z Pana rodziną?

 - Pamiętam, że niedługo po wybuchu wojny w naszej szopie stacjonowało Wojsko Polskie. Wielu naszych sąsiadów, znajomych namawiało ojca, żeby zaciągnąć się do wojska niemieckiego i posłać synów do hitlerowskich szkół. Ale mój ojciec po tym, co przeżył na Węgrzech, był zdecydowanym przeciwnikiem jakiejkolwiek wojny. Był antyfaszystą - kiedy przemawiał Hitler, wyłączał odbiornik radiowy. Jako jedni z niewielu byliśmy katolikami, dlatego mojej rodzinie bliżsi stali się Polacy niż Niemcy o nazistowskich poglądach. Biada, gdyby któreś z dzieci opuściło niedzielną sumę lub wielkopostną drogę krzyżową! (śmiech). Przez lata wojny mój ojciec pomagał ukrywającym się w lasach polskim partyzantom i wszystkim, którzy prosili nas o jedzenie. W 1940 roku, jak wszyscy mieszkańcy Hałcnowa, musieliśmy podpisać volkslistę. Ze względu na poglądy ojca przydzielono nas do III grupy, a mnie kazano chodzić do niemieckiej szkoły. Na szczęście, w tej hałcnowskiej szkole nie było ideologii nazistowskiej, a pojawiały się lekcje języka niemieckiego, polskiego, śpiewu czy muzyki.

Tak udało się Pana rodzinie doczekać roku 1945. Słyszałam, że w tym czasie była jakaś bitwa pod Hałcnowem?

 - Tak, w styczniu 1945 roku wojska rosyjskie ustawiły działa na wzgórzach w Straconce. Armia niemiecka po pertraktacjach z Rosjanami zdecydowała się wycofać, ale 29 młodych chłopców, najprawdopodobniej z Hitlerjugend walczyło w Hałcnowie z Rosjanami jeszcze przez trzy tygodnie. Wszyscy zginęli, ale podobno wybili ok. 1500 Rosjan. Pochowano ich w Hałcnowie, a potem przeniesiono na cmentarz w Siemianowicach, opłacany przez Niemców. Hałcnów był przedpolem Bielska i trzy razy przechodził tu front.

Zamęczony w obozie UB

Co działo się po wkroczeniu wojsk rosyjskich do Bielska?

 - Pamiętam, że niektórzy Polacy współpracujący z Urzędem Bezpieczeństwa wskazywali rodziny, które mówiły po niemiecku. Wiosną 1945 roku po raz pierwszy próbowano nam zabrać gospodarstwo. Przez jakiś czas ojcu udawało się nas obronić, ale po niedługim okresie aresztowano go razem z moim najstarszym bratem, Antonim. Nie było żadnych przesłuchań czy wyroków sądu. Zatrzymanych w Hałcnowie mężczyzn prowadzono kolumną do obozu w Mikuszowicach Krakowskich. Na szczęście, Antoniego z tej kolumny wyciągnął nasz zaprzyjaźniony sąsiad, AK-owiec (jeśli mnie pamięć nie myli, nazywał się Olejak). Podobno podszedł do rosyjskich żołnierzy i powiedział im, że to jeszcze dziecko i że przecież mówi po polsku. To niezwykłe, bo przecież sąsiad też ryzykował życie.

Brat wrócił do domu. A ojciec?

 - Przebywał przez trzy tygodnie w obozie w Mikuszowicach Krakowskich. Panowały tam straszne warunki. Wielu aresztowanych zmarło na tyfus. Którejś nocy razem z innymi wywieziono go do Obozu Państwowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Oświęcimiu- Brzezince (wybudowanego na terenie niemieckiego obozu koncentracyjnego). Zmarł 9 listopada 1945 roku, miałem wtedy 13 lat. Do mamy pocztą przyszedł dokument, w którym było napisane, że ojciec zmarł na atak serca. Praktycznie do lat 90-tych próbowałem dowiedzieć się prawdy. Udało mi się to dzięki księdzu katolickiemu z Oświęcimia, który udzielił ojcu ostatniego namaszczenia. Z pomocą pracowników Muzeum Auschwitz-Birkenau dotarłem także do dokumentów. Dowiedziałem się, że ojciec zmarł na skutek głodu, chorób i przepracowania. Był antyfaszystą i przyjacielem Polaków, którzy wiele wycierpieli w czasie wojny, ale ze względu na pochodzenie i czyjś donos musiał zginąć. O tych powojennych obozach dla Niemców ( i nie tylko) dopiero teraz zaczyna się mówić. Zbieram teksty prasowe na ten temat. Staraliśmy się o odsłonięcie tablicy ku czci ofiar obozu w Mikuszowicach Krakowskich, ale na razie nie dostaliśmy na to zgody.

Pomagali im repatrianci

Jak sobie radziła Pana matka po śmierci męża?

 - Po śmierci ojca władze nie miały już żadnych skrupułów. Tak jak staliśmy, wystawiono nas do ogrodu, a nasze mienie przejął ktoś inny. Znaleźliśmy jakąś walącą się chatę, gdzie zamieszkaliśmy. Nikt nie chciał nam pomóc. Musieliśmy żebrać, żeby nie umrzeć z głodu. W końcu mnie z bratem udało się dostać na służbę. Pracowałem tak przez pięć lat. Często przez wiele miesięcy nie widziałem rodziny. Moja matka z najmłodszym rodzeństwem ciągle się tułała. Nieraz wracałem ze służby i nie mogłem jej znaleźć, bo już mieszkała w innym miejscu. Do 1949 roku mieszkaliśmy w sumie w sześciu miejscach. Muszę przyznać, że bardzo pomagali nam repatrianci z Kresów Wschodnich. U jednych państwa nawet zamieszkaliśmy na dłużej, ale zięć gospodyni ciągle robił jej awantury, krzycząc, że ?Nie będzie Germanów pod własnym dachem trzymał?. Mama bała się, że któregoś dnia nas pozabija i musieliśmy się stamtąd wyprowadzić. W 1949 roku nasz wujek wrócił poprzez armię gen. Andersa do Polski. Podarował nam swój stary dom, więc myśleliśmy, że nareszcie to koniec tułaczki. Ale znowu nam go władza zabrała, bo sprzedano go komuś bez naszej wiedzy i zgody. Mieliśmy niestabilną sytuację praktycznie do lat 60-tych. Nigdy już nie było tak jak wtedy, gdy był z nami ojciec. Prawda jest taka, że to co się stało w roku 1945 wpływa na dzieje mojej rodziny aż do dzisiaj.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Agnieszka Pollak-Olszowska