Ponad 200 ton skały przygniotło mężczyznę pracującego na hałdzie w Pszowie.
Czwartek, godz. 11 przed południem. Bram firmy Renova, która jest właścicielem hałdy, pilnuje dwóch pracowników. Twarze sine z zimna, czerwone kombinezony oblepione gliną. Godzinę temu zeszli z hałdy. O godz. 9, po 20 godzinach morderczej akcji, odkopano nogę ofiary. Godzinę później całe ciało.
- Nigdy nie było u nas najmniejszego wypadku, a tu taka tragedia - mówią. Młodszy hamuje łzy. Wszyscy brali udział w akcji ratowniczej, próbując zsunąć skałę choć o metr. Bezskutecznie.
Czterech pracowników katowickiej firmy zajmującej się odzyskiwaniem surowców wtórnych, pracowało na hałdzie od prawie dwóch tygodni. Byli wynajęci do zadań specjalnych, czyli do kruszenia skał.
Pracownicy właściwie zaraz mieli kończyć szychtę, kiedy nagle wielka bryła o średnicy ok. 10 metrów oderwała się od szczytu hałdy. W sekundę przygniotła jednego mężczyznę, drugiego silny podmuch zepchnął ze skały. 21-latek cudem uniknął śmierci. Chłopak sturlał się w dół z wysokości ok. 80 metrów. Oprócz ogólnych potłuczeń nic mu się nie stało.
Zanim przyjechali strażacy, na ratunek koledze pobiegli pracownicy Renovy. - Próbowaliśmy zepchnąć skałę wszystkim co mieliśmy pod ręką: spycharką, koparką, łopatami, kilofami. Na nic się to zdało - opowiada smutno jeden z nich.
Z pomocą strażakom przyjechali pracownicy Górniczego Pogotowia Górniczego z Wodzisławia Śląskiego, ratownicy z kopalń ,Jasmos" i ,Marcel", w sumie ponad 100 osób. Nadzieja na uratowanie człowieka żywego malała z każdą godziną. Dlaczego zdecydowano się na ostateczność, czyli wysadzenie skały? - Pracowaliśmy już 14 godzinę. Po tylu godzinach, w tak niskich temperaturach szanse na uratowanie człowieka były praktycznie zerowe - tłumaczy Alfred Wita, dyrektor Okręgowego Górniczego Pogotowia Ratowniczego w Wodzisławiu.
Ok. godz. 23 strażacy wraz z ratownikami górniczymi zdecydowali, że skałę trzeba wysadzić. Ok. 2 w nocy, za zgodą syna mężczyzny uwięzionego pod skałą, pod bryłę podłożono ładunek wybuchowy.
Ratownicy byli bez szans Mówi starszy brygadier Kazimierz Musialik, komendant Państwowej Straży Pożarnej w Wodzisławiu Śląskim: Bryła skalna była tak wielka i ciężka, że musiałby się zdarzyć cud, aby ten człowiek przeżył. Zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy. Były momenty, że i my baliśmy się o własne życie, bo kilku strażaków pracowało pod nawisem. Lada chwila mógł spaść. Do tego zimno, ciemno, ślisko. Tak dramatycznej akcji nie pamiętamy.
/naszemiasto.pl/