Na miejscu wypadku lub kolizji drogowej zazwyczaj meldują się jako pierwsi, jeszcze przed przyjazdem straży pożarnej, karetki pogotowia czy policji. Często potocznie określani są "hienami" lub "łapiduchami", kiedy na ulicach miasta rozgrywają iście rajdowy wyścig. Wygrywa ten, kto pierwszy dotrze do uszkodzonego samochodu.
 
Praca w pomocy drogowej, to niełatwy kawałek chleba. O jej kulisach opowiedział nam jeden z tzw. gońców, który na mieście wyczekuje na informację o wypadku bądź kolizji drogowej. - Nasłuchujemy CB radia oraz czekamy na telefon od ludzi, którzy podobnie jak my krążą po mieście. Swoich informatorów staramy się wynagradzać, sami mamy przecież z tego pieniądze - mówi pracownik bielskiej firmy, który pragnie zachować anonimowość.
 
Prowizja napędza rywalizację

Na czym polega praca “gońca”? - W momencie kolizji staram się jak najszybciej pojawić na miejscu zdarzenia. Gdy jest to konieczne, udzielam pomocy poszkodowanym. Generalnie, chodzi o to, by moja firma "zaopiekowała" się rozbitym pojazdem. Oferuję klientowi nasze usługi, a gdy ten jest nimi zainteresowany, ściągam na miejsce zdarzenia lawetę, na którą wciągany jest rozbity samochód - dodaje nasz rozmówca.
 
W Bielsku-Białej i okolicy działa co najmniej kilka firm zajmujących się pomocą drogową. Każda z nich utrzymuje na mieście kilka samochodów po to, aby w razie zdarzenia drogowego zareagować jak najszybciej. - Niejednokrotnie zdarza się, że kilku z nas w idetnycznym czasie otrzymuje informację o wypadku. Wtedy na ulicach dochodzi do prawdziwej rywalizacji. Bywa, że zmuszeni jesteśmy wyprzedzać rywali chodnikiem czy w zatłoczonym centrum miasta.
 
Pracownik pomocy drogowej przyznaje, że jego zajęcie przypomina "wyścig szczurów"? - Za każdy rozbity samochód otrzymujemy prowizję. Kwota uzależniona jest od stopnia uszkodzenia auta. Im więcej pojazdów ściągniemy w danym miesiącu, tym więcej zarobimy. Zdarza się, że niektórzy z nas utrzymują koleżeńskie relacje, ale to rzadkość. Tutaj każdy chce ugrać jak najwięcej.
 
Pomagają przywrócić ruch
 
Niewiele osób wytrzymuje presję związaną z zatrudnieniem w tej branży. - Jeśli chcesz dobrze zarobić, musisz być dyspozycyjny. Praktycznie od rana do wieczora kręcić się po mieście, czekać na informację - opowiada nasz rozmówca. Okres wakacyjny nie jest najlepszy dla jego firmy. - Latem część mieszkańców wyjeżdża z miasta, ruch na ulicach jest dużo mniejszy. Okresem żniw jest natomiast zima. Gdy spadnie śnieg czy na drogach pojawi się gołoledź, dochodzi do największej liczby kolizji drogowych. Wtedy zarobki dochodzą do kilku tysięcy złotych miesięcznie.
 
Praca jest niełatwa także ze względu na postawę części osób poszkodowanych w zdarzeniach drogowych. Najbardziej agresywni potrafią zmieszać z błotem fachowców oferujących im świadczenia z tytułu pomocy drogowej. - Nie ma dnia, żebym nie usłyszał pod swoim kierunkiem wyzwisk. Nazywanie nas "hienami" czy "łapiduchami", to już standard. Kierowcy zapominają jednak, że dzięki nam często bardzo szybko udaje się przywrócić normalny ruch na ulicach miasta - przekonuje nasz rozmówca.

 
Bartłomiej Kawalec