Bo sąsiadka chodzi na szpilkach, bo sąsiad co sobotę „klepie” kotlety, bo pies sika na klatce schodowej, bo dziecko płacze, bo... i tak można bez końca. Duża część skarg, które otrzymują bielskie spółdzielnie mieszkaniowe mogłaby trafić na listę absurdów w Księdze Rekordów Guinnessa. Zdarza się jednak, że to co nam wydaje się zabawne, dla kogoś jest życiową tragedią. Najczęściej staje się tak, gdy sąsiedzi decydują się na regularną wojnę.
 
W zarządzie SM Złote Łany nie ukrywają, że skarg jest sporo. Nikogo nie dziwią zgłoszenia o „chodzącym na okrągło” telewizorze czy szczekającym non stop psie. Niektórym nie podoba się, że sąsiad zbyt głośno schodzi po schodach lub włącza pralkę po godz. 21. Bez względu na treść skargi administracja musi reagować. Najpierw wysyła pracowników, aby przeprowadzili wywiad środowiskowy. Trzeba sprawdzić, czy skarga jest uzasadniona, czy po prostu chodzi o zrobienie na złość lokatorowi zza ściany. Ocena nie jest łatwa. Dla sąsiada z góry, „pod czwórką” nic złego się nie dzieje, podczas gdy lokatorzy z pierwszego piętra nie mogą spać, gdy pani „spod czwórki” od 6 rano chodzi po mieszkaniu w szpilkach.
 
Kłócą się od 30 lat!
 
Po wstępnym badaniu, sprawa trafia na posiedzenie Rady Nadzorczej, gdzie zaprasza się strony konfliktu lub autora skargi. Jeżeli regulamin został naruszony, wysyłane jest pismo z prośbą o przestrzeganie przepisów porządkowych. Zdarza się też, że na posiedzenie zaprasza się policję, aby rozwiązała konflikt. Zupełnie inną kategorią są sprawy związane z nadużywaniem alkoholu czy chorobami psychicznymi lokatorów. W standardowym postępowaniu spółdzielnia nie może zrobić nic poza sporządzaniem pism. Potem można skierować sprawę na drogę sądową.
 
Jak wyjaśnia Mirosława Święczyk z SM Złote Łany, od początku roku w tej spółdzielni do sądu trafiły dwie sprawy. Nie wszystkie konflikty da się załagodzić. - Zdarza się, że spory trwają tak długo, że nie znamy ich genezy. Ludzie czasem opowiadają 30-letnie historie! Częstotliwość wpływania skarg jest różna. Są lata tłuste i chudsze. Można jednak przyjąć, że średnio są dwie skargi ustne tygodniowo i jedna pisemna miesięcznie.
 
 - Mamy kilku „stałych klientów”. Czasem nie sposób nie odnieść wrażenia, że przychodzą do nas po prostu wygadać się - mówi administrator SM Złote Łany i podkreśla, że każda skarga traktowana jest z równą powagą. - To co pani może wydawać się śmieszne, dla kogoś jest rzeczywistą tragedią. Najgorsze, że czasem jesteśmy w patowej sytuacji. Ludzie skarżą się na osoby palące papierosy na korytarzach. Tymczasem korytarz nie jest miejscem publicznym. Jest własnością spółdzielni i dlatego nie obowiązuje na jego terenie ustawowy zakaz palenia.
 
Przeszkadzają dzieci i psy
 
Co ciekawe, skargi wpływają w rytmie zgodnym z porami roku. Wiosną i latem skarżą się lokatorzy, których okna wychodzą na place zabaw czy boiska. Narzekają, że jest za głośno, że dzieci krzyczą, że nastolatki przeklinają, itd. Najczęściej skargi są oznaką konfliktu międzypokoleniowego. Starsi chcą spokoju, a młodzi muszą się wyszaleć.
 
Zimą odradzają się spory z palaczami. Kiedy jest ciepło, palący chętnie wychodzą przed blok lub na balkon. Ale jeśli chwyci mróz, lokatorzy palą papierosy na korytarzach czy w windach. O tej porze roku bardziej widoczny staje się problem właścicieli nie sprzątających po swoich czworonogach. Spór między właścicielami psów i tymi, którzy ich nie mają, jest częścią całorocznego konfliktu o podłożu ekologicznym. Weźmy takie gołębie. Są tacy, którym ptaki przeszkadzają, i ci, którzy regularnie je dokarmiają, np. poprzez wyrzucanie resztek zup z niedzielnego obiadu za okno.

 
Sąsiedzkie spory bywają małymi osobistymi dramatami. Tak jest w przypadku Anny Sowy z os. Karpackiego, która zwróciła się do nas z prośbą o pomoc. Za sprawą uciążliwego sąsiada administracja nakazała jej zlikwidować ogródek, który od prawie 30 lat pielęgnuje pod swoim balkonem.
 
Sąsiad obiecał zemstę
 
 - Jestem osobą niepełnosprawną, ten ogródek to cały mój świat. Wygrzewam w nim chore nogi. Zrobiłam sobie specjalne zejście prosto z balkonu. Dbam o to miejsce od 26 lat! Wtedy spółdzielnia sama namawiała lokatorów, żeby zagospodarowali zieleń pod oknami. Zajęłam się więc skrawkiem, przywiozłam ziemię, nawoziłam, posadziłam kwiaty i krzewy, plewię, podlewam. Włożyliśmy w ogródek wraz z mężem mnóstwo pracy i pieniędzy. Teraz chce mi się to odebrać - żali się pani Anna.
 
Dlaczego po tylu latach administracja nakazała „przywrócenie terenu do stanu pierwotnego”? Bo ogródek zaczął przeszkadzać sąsiadowi z góry. - Przyszli do mnie kiedyś panowie przykręcić szafkę. Jestem teraz samotna, schorowana, a więc muszę wynajmować ludzi do takich rzeczy. Nagle zszedł sąsiad i powiedział, żebyśmy przestali wiercić, bo jego wnuczek śpi. Odpowiedziałam, że panowie są „opłaceni” i muszą skończyć tę robotę. Wtedy usłyszałam, że jeszcze pożałuję...
 
Urażony sąsiad rozpoczął akcję wysyłania pism do spółdzielni. Że psy sąsiadki szczekają, że zajmuje za dużo trawnika. Sąsiad poczuł się pokrzywdzony, że nie ma swojego ogródka i zażądał zadośćuczynienia. Administracja przyjmowała jego skargi i słała kolejne pisma do Anny Sowy: to o zmniejszenie zajmowanej powierzchni, to o likwidację płotka, itp. Część poleceń lokatorka zrealizowała, ale np. ze względu na własne i cudze psy nie może usunąć ogrodzenia. Jeśli to zrobi - tłumaczy właścicielka ogródka - to jej przydomowe królestwo wnet zarośnie chaszczami.
 
„Nie możemy żyć w zgodzie?”
 
Dlaczego spółdzielnia ustępuje pod naciskiem jednego lokatora kosztem drugiego? W końcu oboje maja takie same prawa. Dla pana „z góry” zostało wystarczająco dużo trawnika, żeby mógł zagospodarować teren po swojemu.
 
 - Każda strona ma swoje racje. Nie jest jednak prawdą, że dopiero teraz zaczęliśmy interweniować. Pani Anna wcześniej dostała nakaz likwidacji ogródka. Co innego, jeśli ktoś upiększa teren spółdzielni, a co innego, jeśli, przepraszam, zagraca go i odgradza. To nie jest jego własność - tłumaczy prezes zarządu Karpackiej Spółdzielni Mieszkaniowej Jerzy Skwark. - Jeśli sąsiedzi zgłaszają problem, to nie mogę udawać, że go nie widzę.
 
Prezes przyznaje, że większość lokatorów zaakceptowała ogródek pani Sowy, ale potrzebna jest zgoda wszystkich. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że gdyby nie ów jeden mieszkaniec bloku - problemu by nie było. Zgodnie z pismem z administracji, do 15 maja Anna Sowa musi zlikwidować ogródek. Będzie się jednak odwoływać od decyzji, gdyż nie chce zniweczyć owoców wieloletniego wysiłku. - Nigdy nikomu nie przeszkadzałam, nie składałam skarg, nie miałam sporów z sąsiadami. Nam obojgu nie zostało już wiele życia. Nie możemy dożyć go w spokoju?
 
Marta Polak