Rozmowa z Jackiem Krywultem, prezydentem Bielska-Białej
 
Ponieważ jeszcze nie miałam okazji, chciałam pogratulować Panu wygranej. Tym samym powracam do tematu wyborów, o których większość z nas zdążyła już zapomnieć. Podczas swojej kampanii unikał Pan konfrontacji z pozostałymi kandydatami, a tym samym uniemożliwił Pan mieszkańcom Bielska-Białej zapoznanie się z Pańskim programem wyborczym.
 
 - To przez osiem lat nie poznano jeszcze mojego programu wyborczego? Wydaje mi się, że pracując przez dwie kadencje dla dobra naszego miasta udowodniłem, że posiadam wizję jego rozwoju i pokazałem, że potrafię tę wizję realizować. I to jest właśnie mój program. Chcę po prostu kontynuować to, co robiłem dotychczas. Nie mogę przecież odciąć się od działań, które prowadziłem przez osiem lat. Bo co niby miałem w czasie kampanii wyborczej robić? Obiecywać linie tramwajowe do Szczyrku? Pani wybaczy, ale opowiadanie takich rzeczy byłoby z mojej strony brakiem szacunku dla wyborców.
 
Myśli Pan, że właśnie taka postawa - tzn. brak obietnic i unikanie konfrontacji z innymi kandydatami - dała Panu zwycięstwo?
 
 - Mam taką zasadę, że nigdy nie składam nierealnych obietnic. Tymczasem programy moich konkurentów pełne były nierealnych pomysłów. Dlatego jakakolwiek konfrontacja mijała się z celem, gdyż nie było żadnej wspólnej płaszczyzny do dyskusji. Wynik wyborów jednoznacznie pokazał, że ludzie doskonale potrafią odróżnić pragmatyzm od mrzonek. Blisko 76 proc. oddanych na mnie głosów cieszy tym bardziej, że w tych wyborach konkurencja była - mimo wszystko - znacznie silniejsza niż cztery lata temu, kiedy uzyskałem nieco gorszy rezultat. Te wybory pokazały też, że społeczeństwo nie chce w samorządach polityki. Przecież PO ma w Bielsku-Białej z pewnością znacznie większe poparcie niż te 5 proc., które zdobył ich kandydat. Tyle tylko, że ludzie, którzy w wyborach parlamentarnych głosują na Platformę, w wyborach samorządowych postanowili poprzeć kandydatów niezależnych. Tak było u nas i w wielu innych miastach. Warto wspomnieć, że do tej pory bielskie struktury PO popierały mnie. W minionych wyborach pewnie byłoby podobnie, gdyby nie ambicje niektórych działaczy partyjnych. Ale to już problem partii, nie mój.
 
O debacie w Presidencie
 
Czy dlatego, że był Pan pewny swojej wygranej nie wziął Pan udziału w debacie w hotelu President?
 
 - Owszem, byłem pewny wygranej, choć nie w tak dużych rozmiarach. A co do debaty, to tak jak już powiedziałem, programy moich konkurentów nie dawały możliwości rzetelnej dyskusji. Musiałbym w czasie debaty udowadniać, że budowa cichego tramwaju do Szczyrku, to nierealny pomysł, podobnie jak hala do jazdy na nartach na Dębowcu czy pięciogwiazdkowe hotele pod Szyndzielnią. A przecież nie o to w debatach chodzi. Poza tym, jeżeli informację o czwartkowej debacie otrzymuję we wtorek wieczorem, to co powinienem zrobić? Odwołać wszystkie od dawna zaplanowane spotkania, rzucić pracę i iść dyskutować z konkurentami?
 
Zaproponował Pan inne, dogodne dla siebie terminy?
 
 - Nie proponowałem, bo nikt wcześniej ze mną o możliwości debaty nie rozmawiał. Zostałem postawiony przed faktami dokonanymi. Ale to nie jest jedyny problem. W czasie kampanii organizowano sporo debat i spotkań z kandydatami, na które nie byłem zapraszany. A ja nie mogę zgodzić się na sytuację, że jak komuś pasuje, to mnie na spotkanie zaprasza, a jak nie pasuje, to pomija moją osobę na liście gości. Nie jestem w końcu chłopcem na posyłki. Żeby nie być gołosłownym przypomnę, że nie zostałem zaproszony na przykład na spotkanie dotyczące pozyskiwania i wykorzystania środków unijnych, w którym miał uczestniczyć Pan Premier Buzek. Nie zaproszono mnie również na przedwyborcze spotkanie organizowane przez ATH.
 
Rozumiem, że jako urzędujący prezydent miał Pan dużo pracy i obowiązków. Ale czy jednym z Pańskich obowiązków nie jest otwartość i dostępność dla wyborców? Debata nie była przeznaczona tylko dla kandydatów, ale także - a może głównie - dla bielszczan?
 
 - Skoro debata była dla mieszkańców, to dlaczego zorganizowano ją w czasie kiedy większość ludzi jest w pracy? A co do otwartości na bielszczan, to śmiem twierdzić, że żaden dotychczasowy prezydent nie poświęcał na spotkania z mieszkańcami tyle czasu co ja. Każdego dnia spotykam się z dziesiątkami, jeśli nie z setkami ludzi. Dla przykładu w okresie przed i poświątecznym uczestniczę średnio w pięciu spotkaniach opłatkowych dziennie. Propaganda, że trudno się ze mną spotkać, to niepoparte żadnymi argumentami, wyssane z palca opowieści. Najlepszym dowodem są wybory. Gdybym nie spotykał się z ludźmi, nie osiągnąłbym z pewnością tak dobrego wyniku.
 
Kampania, której nie było
 
Na krótko przed wyborami pojawiły się plotki, że zabronił Pan domom kultury i innym miejskim placówkom organizowania u siebie spotkań wyborczych czy wieszania plakatów innych kandydatów. Czy to prawda?
 
 - Już przed czterema laty zapowiedziałem, że żadne miejskie instytucje nie będą zajmować się polityką i nie będą brały udziału w kampaniach wyborczych. Od tamtej pory nic się nie zmieniło. I tak jak podczas poprzedniej kampanii, tak również teraz na miejskich placówkach nie wisiały żadne wyborcze plakaty. Żeby nie było wątpliwości - moje również nie.
 
Wynika z tego, że zakaz rzeczywiście obowiązywał, ale dotyczył wszystkich kandydatów na prezydenta Bielska-Białej...
 
 - Rozumiem, że w podtekście pyta Pani o mnie. A zatem potwierdzam. W żadnej z dotychczasowych kampanii nie organizowałem spotkań wyborczych w obiektach należących do Miasta.
 
Nie organizował Pan żadnych konferencji i spotkań, a na pierwszym posiedzeniu nowej Rady Miejskiej powiedział Pan, że James Jurczyk po raz trzeci skutecznie zorganizował Pańską kampanię. Na czym więc właściwie polegała ta kampania, skoro nie było debat, konferencji i spotkań?
 
 - Przede wszystkim należało poinformować wyborców, że będę ponownie ubiegał się o urząd prezydenta. Wiele osób sądziło bowiem, że nie mogę po raz trzeci z rzędu startować w wyborach. Poza tym Pan James Jurczyk prowadził nie tylko moją kampanię prezydencką, ale również kampanię mojego komitetu wyborczego, który wystawił kandydatów na radnych. Fakt, że aż jedenastu przedstawicieli tego komitetu uzyskało mandat świadczy, że kampania została dobrze przeprowadzona. Niewiele zresztą brakowało, a wynik byłby jeszcze lepszy. Przynajmniej o jeszcze dwa mandaty...
 
W Radzie Miejskiej nie ma układów?
 
O te dwa miejsca chciałam zapytać. Właśnie ich brakuje Panu do większości. Jak więc zamierza Pan przeprowadzać swoje projekty w Radzie? Czy wspólnie z Pańskim komitetem będzie głosował PiS?
 
 - Na poparcie liczę zarówno ze strony radnych PiS, jak i radnych PO. Tak jak powiedziałem podczas swojego zaprzysiężenia - chciałbym, aby wszyscy radni stanowili jeden, duży klub - klub radnych Bielska-Białej.
 
Wielu obserwatorów bielskiej sceny politycznej nie ma wątpliwości, że za stanowisko przewodniczącego Rady Miejskiej dla Ryszarda Batyckiego zapłaciliście stanowiskiem wiceprzewodniczącego dla Przemysława Drabka. Czyżby był to wyłącznie jednorazowy układ z PiS?
 
 - Obserwatorzy, na których się Pani powołuje są najwyraźniej niezbyt uważni. Gdyby bowiem rzeczywiście bacznie przyglądali się - jak to Pani powiedziała - bielskiej scenie politycznej wiedzieliby, że fotel przewodniczącego zawsze przypada największemu ugrupowaniu, a wszystkie pozostałe kluby mają swoich wiceprzewodniczących. Nie było zatem żadnych układów. Z tego co widać do tej pory, współpracować chcą wszyscy, co można było zaobserwować przy głosowaniach nad budżetem podczas obrad poszczególnych komisji.

 
Cieszę się, że nawiązał Pan do budżetu, bo tego problemu dotyczy moje kolejne pytanie. Nie jest tajemnicą, że sytuacja finansowa samorządów jest trudna. W kraju jest kryzys ekonomiczny, a Gmina ma mniejsze wpływy z podatków. W jakim stopniu kryzys dotyczy także Bielska-Białej?
 
 - Kryzys jest tylko jednym z elementów tej sytuacji. Każdego roku coraz więcej dopłacamy do edukacji, służby zdrowia i pomocy społecznej, a wpływy z podatków maleją. Musimy na przykład uwzględniać w budżecie podwyżki dla nauczycieli, a subwencja oświatowa, jaką otrzymujemy jest co rok mniejsza. Wysokość subwencji zależna jest bowiem nie od liczby nauczycieli, ale od liczby uczniów, a tych wciąż ubywa. Dlatego duże miasta mają coraz większe problemy finansowe. U nas i tak nie jest jeszcze tragicznie. Wspomagamy się przecież środkami unijnymi oraz kredytami. Kredyty zaciągamy jednak w bardzo bezpieczny sposób, czego potwierdzeniem są coroczne ratingi przeprowadzane przez uznaną na całym świecie agencję Fitch Ratings. Dlatego wciąż możemy inwestować. W przyszłorocznym budżecie przeznaczamy na ten cel ponad 25 proc. wydatków ogółem.
 
Trudna sytuacja finansowa miasta
 
Sam Pan potwierdza, że sytuacja jest trudna. Czy oznacza to, że na coś zabraknie pieniędzy? Z czego trzeba zrezygnować? Jakie inwestycje wpisane do planów wieloletnich trzeba było usunąć?
 
 - Niczego nie usunęliśmy, ale niektóre sprawy musieliśmy przesunąć w czasie. Mamy ustalone priorytety, a zatem inwestycje, które muszą być realizowane w pierwszej kolejności. Mowa tu przede wszystkim o inwestycjach współfinansowanych przez Unię Europejską i o przedsięwzięciach, które już są rozpoczęte bądź przygotowane do realizacji. Priorytetowe są także wszystkie sprawy związane z pomocą społeczną, służbą zdrowia i oświatą. Nie jest więc tak, że w danym roku budujemy drogi, a w kolejnym finansujemy edukację. Na jedno i drugie muszą się znaleźć środki. Dlatego zamierzamy remontować kolejne szkoły i przedszkola, a jednocześnie przeprowadzić kilka dużych inwestycji drogowych.
 
Na te inwestycje znalazły się pieniądze. A co z innymi newralgicznymi dla miasta sprawami, np. szkołami, szpitalami? Jest jakiś pomysł na uzdrowienie sytuacji w tych miejscach?
 
 - Jeśli chodzi o szkoły, to czeka je restrukturyzacja. W ciągu ośmiu lat liczba uczniów w naszym mieście spadła o ponad dziewięć tysięcy. Teoretycznie powinniśmy więc zamknąć co najmniej dziesięć szkół, ale tego nie robimy. Z drugiej strony nie możemy sobie pozwolić na luksus, by w klasach było po 20 dzieci, a tak jest obecnie w wielu placówkach oświatowych.
 
Na czym konkretnie ma polegać restrukturyzacja szkolnictwa?
 
 - Będziemy musieli komasować szkoły. Wiele z nich nie wykorzystuje bowiem w pełni swoich zasobów. Szkoły podnajmują więc powierzchnie różnym prywatnym instytucjom. Na dłuższą metę taka sytuacja jest nie do przyjęcia.
 
Będą zwalniać nauczycieli
 
Czy to oznacza zwolnienia?
 
 - Być może jakieś korekty będą konieczne. Z pewnością jednak dobrzy nauczyciele, a takich jest ogromna większość, nie muszą się o pracę obawiać.
 
A co ze szpitalami?
 
 - Sytuacja jest chora. Jeśli nie nastąpią jakieś systemowe zmiany, to większość publicznych szpitali przestanie istnieć. My i tak zrobiliśmy coś, na co żadne inne miasto w Polsce się nie odważyło. Zainwestowaliśmy w nasz szpital około 50 mln zł. Ale co dalej? Mamy nowoczesny obiekt, który nie jest w pełni wykorzystywany, bo nie otrzymuje kontraktów na miarę swoich możliwości. To jest po prostu skandal.
 
Chciałam zapytać jeszcze o dwie sprawy, może nie tyle trudne, co drażliwe. Chodzi o buble, jakimi niewątpliwie okazały się winda na pl. Chrobrego i studnia na Rynku. Dlaczego doszło do takich karygodnych sytuacji?
 
 - Winda nie powstała za mojej kadencji. Nie zamierzam szukać winnych spraw, które miały miejsce dziesięć lat temu, bo nie robiłbym wtedy nic tylko chodził po sądach. Jeśli natomiast chodzi o Rynek, to sytuacja jest zupełnie inna, może nawet gorsza. Płytę projektowali fachowcy od zabytków - wielkie nazwiska, z tytułami naukowymi. Trudno, żeby jakikolwiek urzędnik, w tym ja, zwracał im uwagę, że robią coś nie tak. Oni przecież najlepiej się na swoim fachu znają. Życie jednak zweryfikowało ich wiedzę i umiejętności. Powiem dyplomatycznie: nie wszystko na Rynku zostało najszczęśliwiej zaprojektowane. Takie jest moje prywatne zdanie.
 
Nie tylko przecinanie wstęg
 
Rozumiem, że nie może Pan podważać zdania fachowców, bo jak sam Pan powiedział, oni się na tym znają. Ale czy ktoś odpowie za marnotrawienie naszych pieniędzy?
 
 - Co zatem powinienem zrobić? Skierować przeciwko projektantowi sprawę do sądu? On przecież powie, że zrobił wszystko zgodnie ze sztuką i swoją najlepszą wiedzą. Z drugiej strony mieliśmy tę studnię tak zostawić? Z wiecznie zaparowaną szybą? Próbujemy zatem ratować co się da. Na Rynku są zresztą jeszcze gorsze rzeczy. Całe odwodnienie tego terenu, to tragedia. Poprowadzono je bowiem górą, po płycie. I wszystko to projektowali fachowcy. Miałem podważać ich kompetencje? Niestety, tak to często wygląda. Ludzie widzą tylko przecinanie wstęg, a tysiąca technicznych problemów przy niemal każdej inwestycji już nie.
 
Panie Prezydencie, bardzo dziękuję za rozmowę. Za dwa dni Sylwester. Czego życzy Pan bielszczanom na ten 2011 rok?
 
 - Nowy rok, to dla każdego z nas zagadka. Nigdy nie wiemy co się zdarzy. Życzę zatem wszystkim mieszkańcom naszego miasta, aby rok 2011 był dla każdego szczęśliwy. Niech przede wszystkim upłynie w zdrowiu i niech przyniesie realizację wszystkich planów i zamierzeń - zarówno zawodowych, jak i osobistych. Niech to będzie także rok dalszego, zrównoważonego rozwoju Bielska-Białej.
 
Dziękuję za rozmowę i również życzę wszystkiego najlepszego w nowym roku.
 
Rozmawiała: Magdalena Dydo
Foto: UM w Bielsku-Białej