Jest wielokrotną mistrzynią Polski i czołową paralotniarką świata. Katarzyna Grużlewska-Łosik przynosi splendor naszemu krajowi i miastu, lecz starty finansuje głównie z własnej kieszeni. Latanie z „glajtem” jest dla niej nie tylko sportem, ale i sposobem na życie.
 
Swoją przygodę z paralotniarstwem rozpoczęła dosyć przypadkowo. Wraz z grupką przyjaciół postanowiła zasmakować czegoś ekstremalnego. Wcześniej wędrowała po jaskiniach w poszukiwaniu wrażeń, ale pewnego dnia urzekł ją widok paralotniarzy startujących z góry Żar. Postanowiła spróbować powietrznych lotów.

                                         Zdarł kościelne buty
 
Zapisała się na kurs i tak rozpoczęła się jej wielka podniebna przygoda. Jej mąż Artur jest także wprawnym paralotniarzem, lecz okoliczności, w jakich rozpoczął loty z „glajtem” (potoczna nazwa paralotni) na plecach były bardziej osobliwe. - Mnie namówił kolega z pracy - wspomina Artur. - Zostałem rzucony na głęboką wodę. Dostałem paralotnię i miałem polecieć sam. Połowę lotniska zbiegłem, bo to była paralotnia szkoleniowa. Zdarłem swoje kościelne buty, ale złapałem bakcyla.
 
W 2003 roku Katarzyna zdobyła swój pierwszy tytuł mistrzyni Polski. Rok później otrzymała powołanie do kadry narodowej. Co sezon przywoziła do domu mnóstwo trofeów zdobytych zarówno na krajowym niebie, jak i w międzynarodowych zawodach. W tym sezonie Kasia wygrywała loty w Słowenii i we Włoszech. Zajęła też drugie miejsce w prestiżowych zawodach Pucharu Świata w Portugalii.
 
Najlepsza polska paralotniarka często dystansuje mężczyzn na podniebnych trasach, w tym swojego męża. - Kasia jest ode mnie minimalnie lepsza - przyznaje pogodzony z losem małżonek. - Kobietom jest łatwiej o sukcesy, bo w stawce jest ich zdecydowanie mniej - tłumaczy Grużlewska-Łosik. - W Polsce startują tylko cztery zawodniczki. Za to w światowej stawce lata mnóstwo kobiet. Dlatego drugie miejsce w Portugalii, to mój ogromny sukces.
 
Pozostała wierna barwom
 
Mimo tak spektakularnych osiągnięć, sponsorzy nie wdzierają się do domu Łosików drzwiami i oknami. - Ten sport, jak każdy inny, musi kosztować - mówi Kasia. - Znaczna część środków pochodzi z naszej kieszeni. W tym roku udało mi się pozyskać sponsora, kopalnię złota „Złoty Stok”. Jest to jedyny sponsor, który pomaga mi finansowo przez cały sezon. Wspiera mnie również Beskidzka Szkoła Paralotniowa. Wyjazd na zawody trwa około tygodnia i kosztuje minimum 4 tys. zł.
 
Łosikowie próbowali uzyskać stypendium sportowe w bielskim magistracie, lecz ich starania spełzły na niczym. - Składaliśmy wniosek, ale od razu nam powiedziano, że paralotniarstwo nie ma szans - mówią jednym tchem. - To nie jest sport medialny i nawet Aeroklub Polski traktuje nas po macoszemu. Trudno także o sponsoring stricte paralotniowy, a więc firm produkujących sprzęt dla tej dyscypliny.
 
W innych krajach paralotniarze mają zdecydowanie lepsze warunki do rozwoju. Ze znalezieniem środków na starty nie mają problemów Niemcy, Francuzi czy nawet Czesi. Ich federacje zdecydowanie bardziej troszczą się o swoich zawodników. - Przeszło mi nawet przez myśl, czy nie warto startować pod szyldem innego kraju. Miałam takie propozycje - zwierza się Kasia, która pozostała wierna biało-czerwonym barwom.

 
Chwile grozy w powietrzu
 
Na spotkanie z nami Katarzyna przyszła o kulach. Kontuzji doznała tuż przed Superfinałem Pucharu Świata w Turcji. Ktoś mógłby pomyśleć - niebezpieczny sport. - Jest tak samo ryzykowny, jak inne. Nogę można złamać, uprawiając dziesiątki dyscyplin - argumentuje Kasia - Latam od wielu lat i przez ten długi czas nawet sobie paznokcia nie złamałem - dodaje Artur. - Jeżeli lata się rozważnie, to jest bezpiecznie. To tak samo, jak z jazdą samochodem. Brawura powoduje wypadki. W razie jakiś kłopotów każdy paralotniarz ma przy sobie spadochron.
 
Podniebne loty paralotnią obfitują w przygody. Niektóre mrożą krew w żyłach. - Najniebezpieczniejszą sytuację miałam we Włoszech - opowiada z pasją Katarzyna. - Zawody odbywały się niedaleko bazy lotniczej NATO. Znalazł się tam odrzutowiec, którego nie powinno być. Pomiędzy mnie i lecącego przede mną zawodnika wleciał samolot amerykańskich sił powietrznych. Kilkadziesiąt metrów przed moim nosem przemknął taki stalowy olbrzym...
 
Innym razem podczas zawodów w Italii bielska paralotniarka przeżyła chwile grozy w konfrontacji z żywym ptakiem. - Wpadłam w cień, tzn. zawisłam w jednym miejscu - opowiada Grużlewska-Łosik. - Wtedy zaatakował mnie potężny orzeł, który miał szpony wielkości ludzkich dłoni. Kilkakrotnie dolatywał i ciął mojego nowego „glajta”. Później okazało się, że zawisłam tuż obok jego gniazda z młodymi. Podniebna para sypie podobnymi opowieściami niczym z rękawa. Podkreśla jednak, że najlepsze historie zdarzają się tuż po lądowaniu.
 
Lot paralotnią trwa często nawet 10 godzin. Niektórzy mogliby się zastanawiać, jak to jest z potrzebami fizjologicznymi w tym czasie? Loty odbywają się najczęściej na wysokości 2400 m. Trudno więc szybko z tego pułapu wylądować na siusiu. - W powietrzu nie odczuwam żadnych potrzeb fizjologicznych - tłumaczy Kasia. - Natomiast „Łosiu” radzi sobie inaczej. Ma odpowiednie rureczki, którymi odprowadza „zbędny balast”.
 
Sposób na życie
 
Łosikowie nawet na wczasy zabierają ze sobą „glajta”. Również ich ślub stał pod znakiem podniebnych harców. - To było chyba pierwsze tego typu zdarzenie w naszym kraju - mówią małżonkowie. - Znamy księdza, który także jest paralotniarzem i załatwił wszelkie formalności, by ceremonia mogła odbyć się poza murami kościoła. Ślub mieliśmy na szczycie Żaru. Po ceremonii, wpięliśmy się w tandem, ksiądz poleciał pierwszy, a za nami orszak 30 paralotniarzy z balonikami i konfetti.
 
Artur i Kasia zachęcają wszystkich do uprawiania paralotniarstwa, niezależnie od wieku. To najtańszy sport lotniczy, który dostarcza niezapomnianych wrażeń. Próbny lot z instruktorem kosztuje 200-300 zł, kurs paralotniowy - ok. 700 zł, a kompletny sprzęt z tzw. drugiej ręki można kupić za 5-6 tys. zł. Na nowy trzeba wydać dwukrotnie więcej.
 
Paweł Hetnał