Peter Godwin pracował dla „The Sunday Times”, „The Observer”, „The Gurdian” i „New York Times”. Pisze głównie literaturę faktu. Jego najnowsza książka - „Gdzie krokodyl zjada słońce” opowiada o Zimbabwe, w którym spędził swoje dzieciństwo i młodość. Ta autobiograficzna powieść dziennikarza - podróżnika jest wyprawą w głąb historii. Znajdziemy w niej również wątek związany z Polską i polskością. To hołd złożony własnemu ojcu, który na łożu śmierci przyznaje się do korzeni.
 
Okazuje się, że był on Żydem i tuż przed wybuchem II wojny światowej uciekł do Wielkiej Brytanii. Tam zmienił swoje imię i nazwisko. Po zakończeniu wojny, widząc co się dzieje w rodzinnym kraju, nie wrócił do Polski. Wyjechał do Rodezji na południe Afryki.
 
Pisarz pojawił się w Książnicy Beskidzkiej w Bielsku-Białej przy okazji Festiwalu Pora Reportażu. Inicjatorem i pomysłodawcą imprezy odbywającej się równocześnie w sześciu miastach jest Instytut Książki. Spotkanie autorskie poprowadził Marcin Wilk w duecie z tłumaczem Janem Nehrebeckim.
 
Gdybyś miał określić swoją tożsamość, to co byś powiedział?
 
 - Moja ostatnia książka jest próbą odpowiedzi na to pytanie. Jestem częścią umierającego gatunku „białych Afrykanów”. Niektórzy mówią, że nie ma takiego terminu. Urodziłem się i wychowywałem w południowej Afryce, na granicy między Mozambikiem i Zimbabwe. To było moje otoczenie. Busz, dzikie zwierzęta. Moja mama była jedynym na dużym obszarze lekarzem. Nauczyłem się mówić językiem tubylców, to był mój świat. Gdy przychodziły święta Bożego Narodzenia, to wysyłaliśmy sobie kartki. Z jednej strony - rzeczywistość wokół nas, a z drugiej – druga, stworzona przez rodziców. Już wtedy można było o mnie mówić jako o człowieku rozdwojonym. Można to nawet określić początkiem schizofrenii.
 
A Anglia? Dzieciństwo?
 
 - Dziedzictwo angielskie. Przynajmniej w takim przekonaniu dorastałem. Ojciec mówił z bardzo brytyjskim akcentem. Wspominam o tym w książce. Dopiero na łożu śmierci przyznał się, że nie jest Anglikiem, lecz polskim Żydem, który urodził się w Warszawie. Było to dla mnie traumatyczne przeżycie, że nie jestem tym, kim jestem. We mnie kotłują się różne strumienie: Anglik-Afrykańczyk, Polak-Żyd.
 
W swoim życiu odbyłem wiele podróży - fizycznych i psychicznych. Najpierw była podróż na studia z buszu afrykańskiego. Po pięciu latach studiów wróciłem do Afryki i zacząłem pracować jako dziennikarz. Później przeniosłem się do Nowego Jorku i tam już mieszkam od dłuższego czasu.
 
Czy nie było wcześniej jakichś znaków czy też rodzinnych rozmów na temat tajemnicy związanej z żydowską przeszłością?
 
 - Mama już wcześniej w jakiś sposób nawiązywała do tego. A może tylko próbowała nawiązywać. Starała się wytłumaczyć, co tak naprawdę oznaczał wyjazd ojca do Afryki. Melancholijne obrazy pojawiają się w tej książce na każdym kroku.
 
Czy nie masz poczucia jakiegoś niebezpieczeństwa? Niebezpieczeństwo czy poczucie bezpieczeństwa? Jak się teraz czujesz?
 
 - Do Afryki wracam często jako dziennikarz. Zawsze, gdy tam jestem, mam podniesiony poziom adrenaliny, uważam na wszystko. Średnia życia w Zimbabwe, to 35 lat. W książce dość wyraźnie poruszam kwestie rasowe. Sprawa pojawienia się białego człowieka na kontynencie, a później jego odejścia. „Mniejszość biała” – z perspektywy Zimbabwe - kojarzy się z niebezpieczeństwem, z atakiem na białych. Dlaczego uciekli? Ale jaki jest sens życia w kraju, w którym nikt nas nie chce? Osobiście, mieszkając z czarnymi, nie dostrzegam nienawiści.
 
Co się stało z Twoimi czarnymi przyjaciółmi?
 
 - Biali mieszkający w Afryce Południowej byli zupełnie oddzieleni od czarnych. Połowa populacji czarnej uciekła z tego kraju, lecz moi „czarni” przyjaciele zostali. Z niektórymi mam nawet kontakt do dziś.
 
Czego się teraz najbardziej obawiasz?
 
 - Odpowiedź na to pytanie znajdziesz w kolejnej książce, nad którą teraz pracuję. Nosi tytuł „Strach”. Strach na poziomie osobistym. Strach, że moje dzieci umrą przede mną. Strach wywodzi się z doświadczeń osobistych. Starsza siostra zginęła w 1978 roku. Zginęła na kilka dni przed swoim ślubem. Miałem wykupiony bilet lotniczy z Anglii prosto na jej wesele. Los chciał inaczej. To był bilet na jej pogrzeb. Strach ciągle mi towarzyszy. Ale gdy byłem korespondentem wojennym, nie bałem się będąc blisko działań wojennych.  
 
Kim jesteś? Anglikiem, Afrykańczykiem, Polakiem, Żydem? Czy może nowojorczykiem?
 
 - Czuję się zmieszany. „Who you feel you are (...)”. To kim jesteś, zależy od tego, gdzie jesteś. Jestem Żydem polskiego pochodzenia. Mam w sobie wiele elementów polskich, żydowskich, angielskich. Ta wielość pomaga mi w pracy dziennikarskiej. Moja biografia przyda się do budowania mostu. Teraz uczestniczę w realizacji pewnego projektu, którym jest proces godzenia w Zimbabwe.
 
Czy byłeś kiedyś w Polsce wcześniej zanim dowiedziałeś się kim jesteś?
 
 - Byłem w Polsce wiele lat temu służbowo, jako dziennikarz. Gazeta mnie wysłała w trudnym okresie, w czasach księdza Popiełuszki. Od tamtej pory Polska bardzo się zmieniła. Po wielu latach po śmierci ojca postanowiłem dotrzeć do własnych korzeni. Pójść tropem w poszukiwaniu własnej tożsamości. Dotarłem do domu ojca. Poznałem dalszych kuzynów. To niewątpliwie było dla mnie bardzo mocne przeżycie. W trakcie spotkań w ramach Festiwalu Pora Reportażu w Warszawie, po jednym ze spotkań zaczepiła mnie pewna starsza pani i zapytała, czy może mnie złapać za rękę. Oczywiście, zgodziłem się. Powiedziała: moja rodzina w czasie wojny ukrywała Twojego dziadka...
 
                                                         Wysłuchała: Małgorzata Skórska