Już po pierwszych konkursach okrzyknięto go mianem następcy legendarnego Stanisława Marusarza. Na kilka dni przed Igrzyskami Olimpijskimi 1960 roku, w których miał być jednym z faworytów, fatalnie upadł na skoczni. Złamany kręgosłup skazał go na wózek inwalidzki. „Dzidek” jednak był „Kozakiem” i mimo, że los był dla niego wyjątkowo okrutny, nadal kochał życie.
 
                                   Skoczek z nizin
 
Zdzisław Hryniewiecki przyszedł na świat 1 września 1938 roku we Lwowie. Pod okiem swojego ojca, byłego piłkarza miejscowej Pogoni, stawiał pierwsze sportowe kroki. Po zakończeniu II wojny światowej był wraz z rodzicami zmuszony do opuszczenia rodzinnego miasta. Hryniewieccy osiedlili się w stolicy Podbeskidzia.
 
Popularny „Dzidek” był niezwykle usportowiony. Swój pierwszy skok oddał dopiero w wieku lat osiemnastu. Poza tym, że z powodzeniem uprawiał kombinację norweską, to jeszcze był doskonałym pływakiem. W swoim dorobku miał mistrzostwo Polski juniorów w sztafecie cztery razy 50 m stylem dowolnym. Młody sportowiec ostatecznie zdecydował się jednak na uprawianie skoków narciarskich.
 
Hryniewiecki był niezwykle pracowitym i ambitnym zawodnikiem. Swój talent narciarski szlifował w barwach BBTS Bielsko-Biała. Po trzech latach intensywnego treningu, „Dzidek” zaskoczył całą Polskę. W styczniu 1959 roku podczas zawodów odbywających się na Wielkiej Krokwi w Zakopanym zdobył mistrzostwo kraju. Pokonał wtedy cała plejadę czołowych polskich skoczków z Janem Furmanem i Władysławem Tajnerem na czele.
 
Szturmem wtargnął nie tylko do czołówki polskich skoków, ale i światowych. Podczas międzynarodowych konkursów toczył wyrównane boje z ówczesną śmietanką europejskich skoczków narciarskich. Z polskim talentem musiały liczyć się takie tuzy narciarstwa klasycznego, jak choćby Recknagel, Lesser, Szamow czy Sannikow.
 
W roku 1960 „Dzidek” był jednym z głównych pretendentów do medalu na Igrzyskach Olimpijskich w Squaw Valley. W styczniu tegoż roku wygrał Puchar Beskidów w Wiśle i pokazał plecy światowej elicie podczas zawodów w niemieckim Oberwiesentahl. Sam Hryniewiecki nie krył, że jedzie do Stanów Zjednoczonych po medal. Niestety, los nie pozwolił mu na wystartowanie w tych zawodach.
 
Skok w nieskończoną dal
 
W czwartek, 28 stycznia 1960 roku Zdzisław Hryniewiecki wraz ze swoim przyjacielem Władysławem Tajnerem trenowali na skoczni w Wiśle-Malince. Najlepszy wówczas polski skoczek zbyt wcześnie wyszedł z progu. Upadł na tyle niefortunnie, że złamał kręgosłup. Cała sportowa Polska zamarła na wieść o tej tragedii.
 
 - Miałem około dziesięciu lat, kiedy „Dzidek” odnosił największe sukcesy - wspomina ówczesny młody piłkarz BBTS, a dziś wiceprezes BBTS „Włókniarz”, Zbigniew Suwaj. - Pamiętam jego fantastyczną formę przed olimpiadą. Trenerzy i klubowi działacze nosili go na rękach. Był przecież jednym z pretendentów do olimpijskiego medalu. Na kilka dni przed turniejem odbywał trening. Był w takiej formie, że przeskakiwał skocznie. Ponoć już po treningu podszedł do trenera i powiedział, że chce skoczyć jeszcze dalej. Niestety, był to jego ostatni skok.
 
Uraz, którego doznał był bardzo poważny: złamanie trzonu kręgu szyjnego i stłuczenie klatki piersiowej. Tak koszmarny wyrok skazał „Dzidka” na nieodwracalny niedowład górnych kończyn i całkowity bezwład tułowia wraz z kończynami dolnymi. Hryniewieckiego wysłano na rehabilitacje do Danii, którą po części sfinansowała amerykańska Polonia. Kolejne etapy rekonwalescencji przechodził w Konstancinie i Ciechocinku. W tym okresie poznał pielęgniarkę Wandę Góralską, którą poślubił. Mimo starań lekarzy, był do końca życia skazany na wózek inwalidzki.

 
O „Dzidku” nie zapominali jego przyjaciele i konkurenci ze skoczni narciarskiej. Po Igrzyskach Olimpijskich w Squaw Valley, niemiecki skoczek Helmut Recknagel przysłał mu swój złoty medal. Życie jakby znów zaczęło dla niego nabierać sensu. Wraz z żoną otrzymał w Bielsku-Białej mieszkanie, a PKOL i PZN zakupiły dla niego samochód marki „Skoda”. Mimo swej tragedii, był człowiekiem pełnym życia, humoru i pasji.
 
Jego mieszkanie przy ulicy Zegadłowicza odwiedzały całe tabuny ludzi. Gośćmi „Dzidka” bywali Zbigniew Cybulski, Zbigniew Pietrzykowski i jego trener Mieczysław Kozdruń. Optymistycznie i ciepło nastawiony do życia, jakże inteligentny i błyskotliwy kaleki człowiek był wzorem dla swoich przyjaciół. Zdzisiek godzinami słuchał muzyki, a szczególnie utworów Elvisa Presleya i Franka Sinatry. Grał w brydża, czytał prasę, pochłaniał książki, jeździł wraz z kompanami na konkursy skoków narciarskich. Potrafił długo wpatrywać się w beskidzkie szczyty, które były widoczne z balkonu jego mieszkania.
 
Ocalić od zapomnienia
 
Niestety, okres sielanki szybko minął. Po pięciu latach, małżeństwo „Dzidka” rozpadło się. Jego stan zdrowia uległ gwałtownemu pogorszeniu. W 1976 roku stwierdzono u niego odleżyny, które uniemożliwiły zasiadanie na wózku inwalidzkim. Co gorsza, musiał leżeć na brzuchu. Jak wspominali jego przyjaciele, coraz częściej zadawał sobie pytanie - „po co ja w ogóle żyję?”.
 
W dobie sukcesów Józefa Łuszczka czy Wojciecha Fortuny był coraz częściej ignorowany przez dziennikarzy. Nikt już nie wysyłał listów z prośbą o autograf. Został także zapomniany przez polskie władze sportowe. „Dzidek” nie potrafił wypełnić tej pustki wokół siebie. Stopniowo popadał w nałóg alkoholowy, który dodatkowo wyniszczał jego organizm.
 
 - Mimo znacznego inwalidztwa, był to pogodny i miły człowiek - dodaje wiceprezes Suwaj. - Miałem okazję go poznać. Jako młodszy kolega, słuchałem jego opowieści. Najczęściej o występach na skoczni. Po odejściu żony, pojawili się „koledzy”, którzy przychodzili tylko po to, by z nim pić.
 
Do Hryniewieckiego zaglądał czasami także wielki mistrz pięściarstwa Marian Kasprzyk, który tak wspomina swojego kolegę: - Był to fantastyczny sportowiec. Gdyby każdy miał taki charakter jak on, to bylibyśmy multimedalistami olimpijskimi. Niekiedy odwiedzałem „Dzidka”, bo mieszkaliśmy blisko siebie. Początkowo emanował energią. Mówiono nawet, że ma szanse wyjść z tego. Niestety, nie było to wówczas możliwe. Gdyby do wypadku doszło dzisiaj, to myślę, że współczesna medycyna dałaby sobie radę z urazem Zdzisia.
 
Serce tego niesamowitego człowieka przestało bić 17 listopada 1981 roku. Pogrzeb „Dzidka” odbył się cztery dni później w kościele św. Mikołaja. W kondukcie żałobnym szły tłumy bielszczan. Obecni byli przedstawiciele władz, delegacje wielu klubów sportowych, rodzina i przyjaciele. Pożegnano wtedy człowieka, któremu po koszmarnym upadku na skoczni narciarskiej dawano ledwie sześć lat życia. Ten jednak - dzięki ogromnej woli życia i wielkiemu optymizmowi - przetrwał ponad 21 lat.
 
Pamięć o tym wybitnym człowieku wciąż słabnie. Trofea, pamiątki i narty Zdzisia stanowią jedną z ekspozycji Muzeum Sportu. Przed laty na szczyrkowskim „Białym Krzyżu” stała skocznia imienia naszego bohatera, na której odbywał się jego memoriał. Niestety, obiekt ten spłonął i pozostały po nim jedynie zgliszcza.
 
Gdy budowano skocznię w Wiśle-Malince dziennikarze domagali się, aby miejsce tragedii „Dzidka” nazwano jego imieniem. Stało się inaczej i obiekt został pomnikiem startującego do dziś w zawodach narciarskich Adama Małysza. W czasach deficytu autorytetów warto podtrzymywać pamięć o Zdzisławie Hryniewieckim.
 
                                                                                            Paweł Hetnał