Rozmowa z przewodniczącym Zarządu Regionu Podbeskidzie NSZZ Solidarność Marcinem Tyrną
 
Pod koniec sierpnia 1980 roku był Pan współorganizatorem strajku w bielskiej „Befamie”. Czy porozumienia podpisane wtedy przez Wałęsę i Jurczyka na Wybrzeżu były zgodne z Waszymi postulatami? Czy to była dobra droga do demokracji?
 
 - Polityką interesowałem się już w latach 70. Słuchałem Radia Wolna Europa i innych stacji z tzw. wolnego świata. Do bibuły wydawanej w podziemiu nie miałem raczej dostępu. W „Befamie” pracowało wtedy ok. 4 tys. osób. 26 sierpnia 1980 roku brałem udział w tzw. masówce w fabryce. Pamiętam, że jeden z robotników powiedział z trybuny, że powinniśmy zmieniać nasz kraj w oparciu o naukę Jezusa Chrystusa. Jako protestantowi bliskie są mi idee sprawiedliwości społecznej. Pomyślałem wtedy, że jeśli Polska zechce wrócić do wartości chrześcijańskich, to ja się do tej budowy przyłączę.
 
Poprzez zaprzyjaźnionych kolejarzy, komitet strajkowy „Befamy” wysłał do Gdańska pismo z wyrazami poparcia. W pełni identyfikowaliśmy się z postulatami robotników strajkujących w Stoczni Gdańskiej. Czuliśmy, że wspólnie możemy dojść do wolności.
 
We wrześniu 1980 koledzy wybrali Pana przewodniczącym Komisji Zakładowej „S” w „Befamie”, a po paru miesiącach wszedł Pan do prezydium Zarządu Regionu „S”. Jako autentyczny robotnik, frezer po szkole przyzakładowej porywał Pan tłumy. Czuje się Pan dziś kombatantem?
 
 - Czuję się dłużnikiem „Solidarności” oraz tysięcy ludzi, którzy mi wtedy zaufali. Nigdy nie byłem typem radykalnego działacza politycznego, który ostro walczy o władzę. Mnie zawsze najbardziej zależało na sprawach związkowych, żeby ludziom żyło się lepiej. Np. gdy w domach brakowało nawet ziemniaków, organizowałem wyjazd załogi na wykopki do Białej Podlaskiej. Polityka sama do nas później przyszła.
 
                                                       Dwa tygodnie w internacie
 
Był Pan wygodnym partnerem dla komunistów. Tyrna zachęcał do aktywności w komitetach antykryzysowych promowanych przez władze, podczas gdy radykałowie – w rodzaju Jana Rulewskiego z Bydgoszczy – przez tę samą władzę byli bici pałami. Trudno się dziwić, że z ośrodka internowania wypuścili Pana po niecałych dwóch tygodniach.
 
- To nie tak było. W sprawie wypadków bydgoskich należy przypomnieć, że przy ówczesnych zagrożeniach, Zarząd Regionu przeniósł swoją siedzibę właśnie do „Befamy”. Oprócz działań politycznych, opozycyjnych była szarość życia. Pracownicy oczekiwali od „Solidarności” pomocy doraźnej, aby przeżyć zimę. W okresie 1980-1981 „Solidarność” była pod silną presją zabezpieczeń minimum społecznego.
 
Gdy 12 grudnia przed północą zostałem zatrzymany przez milicję, załoga „Befamy” ogłosiła, że nie będzie strajkowała przeciwko ogłoszonemu właśnie stanowi wojennemu, jeśli z więzienia zostanie uwolniony Marcin Tyrna. W internacie otrzymałem od SB oferty współpracy, lecz wszystkie odrzuciłem. Moi koledzy na wolności byli w znacznie gorszej sytuacji. Sądy skazywały ludzi na podstawie fałszywych oskarżeń. Po dwóch latach od wyjścia z więzienia władze zaproponowały mi stanowisko w nowo utworzonym związku branżowym metalowców. Odmówiłem. Najpierw komuniści musieliby rozliczyć zbrodnie stanu wojennego.
 
Ale w roku 1984 dał się już Pan wybrać do rady pracowniczej „Befamy”. Komuniści bili brawo?
 
 - Było wręcz odwrotnie. Z akt SB wynika, że wejście „Solidarności” do samorządu pracowniczego było dużym problemem dla komunistów. Byliśmy szczególnie inwigilowani. Dla „Solidarności „Befamy” była to forma walki o swe ideały. To był rodzaj samorządu pracowniczego, na który władze zgodziły się w ramach łagodzenia rygorów stanu wojennego. Wspólnie z kolegami z „Solidarności „Befamy” uznaliśmy wtedy, że wstępując do rady, przejmiemy samorząd dla „Solidarności”. Wiem, że nasza decyzja spotkała się z krytyką, lecz przyszłość pokazała, że to my mieliśmy rację.
 
Nie startował Pan w wyborach czerwcowych, choć jako ówczesny wiceprzewodniczący bielskiej „Solidarności” mógł Pan liczyć na głosy wielkiego elektoratu. Dlaczego nie chciał Pan mieć zdjęcia z Lechem Wałęsą?
 
 - Byłem robotnikiem, na świeżo ponownie wybrano mnie szefem „S” w „Befamie”. Byłem przekonany, że nie mam dostatecznych kwalifikacji, aby zostać politykiem.
 
Podobne wątpliwości miała wówczas Grażyna Staniszewska, lecz wystartowała.
 
 - Cieszyłem się, że doszło do tych wyborów Mimo, że nie były w pełni demokratyczne nie wątpiłem, że są ogromną zdobyczą naszego ruchu. Były niesłychanym wydarzeniem w skali całego bloku sowieckiego.  Wybory i poprzedzające je rozmowy przy Okrągłym Stole stanowiły rezultat swoistego pata politycznego. Z jednej strony władza miała świadomość, że gospodarka zmierza do upadku i trzeba poszukiwać kogoś, kto weźmie współodpowiedzialność za wyprowadzanie kraju z kryzysu. Z drugiej natomiast wiedzieliśmy, że „S” słabnie, że ludzie są zmęczeni ukrywaniem się, kilkuletnią walką w podziemiu i represjami. Nikt wówczas nie pisał scenariuszy. To chwila wymuszała rozwiązania.

 
Minęły cztery lata i diametralnie zmienił Pan zdanie, stając do wyborów senackich. Kiedy zgubił Pan kompleksy?
 
 - Rządy liberalne pozbawiły mnie złudzeń, że celem władzy wyrosłej na „Solidarności” jest obrona interesów ludzi pracy. Skutkiem realizacji doktryny Balcerowicza było głębokie rozwarstwienie społeczeństwa. Wtedy właśnie ostatecznie rozeszły się nasze drogi z dotychczasowymi liderami politycznymi. Byliśmy jedynym regionem NSZZ Solidarność, który publicznie wypowiedział poparcie reprezentantom w parlamencie.
 
To był czas głębokich zmian w systemie politycznym kraju, gdy rodziły się partie akcentujące różne zasady ideowe, a politycy pochodzący z jednego ruchu społecznego opowiadali się po ich stronie. Lech Wałęsa odebrał „Gazecie Wyborczej” znaczek „Solidarności”, bielska „S” zaś zabrała znaczek Grażynie Staniszewskiej i Januszowi Okrzesikowi.
 
 - Uznaliśmy, że Związek powinien mieć własną reprezentację parlamentarną i tylko za jej pośrednictwem realizować swoje statutowe zadania. Podobnie myśleli nasi wyborcy. Startując z listy Komitetu Wyborczego „Solidarności”, otrzymałem 65 tys. głosów. To był jeden z lepszych wyników w skali kraju.
 
Jest coś, co Pana dziś łączy z Grażyną Staniszewską i Januszem Okrzesikiem?
 
 - Sentyment i wspomnienia ze wspólnej drogi do wolności.
 
Podajecie sobie rękę na powitanie?
 
 - Jasne, nadal jesteśmy przyjaciółmi.
 
Pijecie wspólnie wódkę na imieninach?
 
 - Nie.
 
Gdyby był Pan dziś w parlamencie, glosowałby Pan za ustanowieniem dnia 4 czerwca świętem państwowym?
 
 - To było z pewnością wydarzenie przełomowe dla naszego kraju, dzięki niemu mogliśmy zacząć budować w Polsce demokrację. Tamto zwycięstwo było jednak udziałem wielu ludzi, a dziś jego owoce należą do nielicznych. W imię zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości mówię – duża część Polaków może czuć się skrzywdzona, choć wszystko co mieli, poświęcili walce o niepodległość. Dlatego w dniu 4 czerwca nie wywieszę biało-czerwonej flagi przed domem.

                                                                           Nigdy więcej polityki!

Później wygrał Pan kolejne wybory do Senatu, tym razem z listy AWS i zajmował wysokie stanowiska w klubach parlamentarnych. Przez rok był Pan nawet wicemarszałkiem Senatu. Jaki był Pański udział w podejmowaniu decyzji o włączeniu b. województwa bielskiego do nowego województwa śląskiego?
 
- Decyzja o likwidacji województwa bielskiego była decyzją dostosowawczą do wymogów Unii Europejskiej, decyzją wyższej konieczności dla państwa polskiego. Osobiście była ona moim dramatem. Dwaj hegemonii – Kraków i Katowice, praktycznie rozerwali województwo bielskie na połowę. W kompetentnych opracowaniach w ramach reformy nigdzie nie było miejsca dla województwa bielskiego. Dla Krakowa i Katowic ważne było tylko to, kto wciągnie do siebie miasto Bielsko-Biała. To wtedy rozegrała się ostra walka polityczna o przeciągnięcie Bielska do siebie. To nie tylko politycy, ale i samorządy dyktowały różne opracowania i decyzje.
 
Pochodzę ze Śląska Cieszyńskiego i nigdy nie ukrywałem swoich śląskich sympatii. Podbeskidzie nie zyskało na reformie administracyjnej rządu Jerzego Buzka. Jedynie jest lepiej pod względem gospodarczym i komunikacyjnym. Dzięki podjętym wtedy decyzjom uratowaliśmy dla Bielska-Białej przemysł motoryzacyjny. Mamy też katowicką strefę ekonomiczną, która jest motorem rozwoju gospodarczego dla całego naszego regionu.
 
W ciągu minionego dwudziestolecia zrobił Pan bezprecedensową karierę polityczną. Od szafki narzędziowej frezera po szkole przyzakładowej, po fotel wicemarszałka Senatu. Bardzo bolało, gdy w roku 2001 wyborcy powiedzieli: NIE?
 
 - W roku 2001 przegrała cała formacja postsolidarnościowa. Wyborcy zwrócili się wówczas ku lewicy. W Bielsku-Białej uzyskałem wtedy nieco ponad 26 proc. głosów. Osobistą klęską były dla mnie dopiero wyniki wyborów uzupełniających do Senatu w 2004 roku, kiedy przy bardzo niskiej frekwencji otrzymałem niespełna 5 tys. głosów. Wynik ten odebrałem jako wyraz braku zaufania moich kolegów z „Solidarności” oraz nielojalności ze strony Komitetu Wyborczego PiS, z listy którego startowałem. Dałem sobie wtedy słowo, że raz na zawsze kończę z polityką.
 
Dotrzymuje Pan słowa?
 
- Tak, ale to polityka po raz kolejny przychodzi do mnie. Nie biorę udziału w demokratycznej grze, której końcowym celem jest władza. Jako związek zawodowy musimy być jednak obecni w tych miejscach, gdzie stanowione jest prawo. Np. „Solidarność” wspólnie z rządem i pracodawcami działa w komisji trójstronnej. Polityka jest wszędzie. Nie można od niej uciec!
 
Dziękuję za rozmowę.
 
                                                                              Rozmawiał: Robert Kowal