Rozmowa z trenerem siatkarek BKS Aluprof Bielsko-Biała Igorem Prielożnym
 
Jak rozpoczęła się Pańska przygoda z siatkówką?
 
 - Pochodzę z rodziny siatkarskiej. Mama przez wiele lat była zawodniczką, choć nie na najwyższym szczeblu. Ojciec również uprawiał ten sport, ale karierę zakończył przedwcześnie. Później został sędzią. Jako arbiter uczestniczył w czterech Igrzyskach Olimpijskich. Następnie został prezydentem czechosłowackiej federacji siatkarskiej. W latach 1981-1984 był nawet prezydentem Europejskiej Federacji Siatkówki. Było więc oczywiste, że zostanę siatkarzem.
 
Długo nim Pan sobie nie pobył...
 
 - Niestety, ja też musiałem przedwcześnie skończyć karierę. Miałem 28, może 29 lat. Rozpocząłem wtedy karierę szkoleniową i wyjechałem do Niemiec. Na początku pracowałem jako asystent trenera z męską reprezentacją oraz zajmowałem się prowadzeniem młodzieży w szkole, której polskim odpowiednikiem może być np. SMS Spała.
 
Gdyby nie zajął się Pan siatkówką, to, w jakim zawodzie mógłby Pan się jeszcze odnaleźć?
 
 - Miałem inne pomysły na życie. Chciałem pójść na studia prawnicze. Niestety, nie udało mi się dostać w pierwszym terminie, więc wybrałem się na polski odpowiednik Akademii Wychowania Fizycznego w Bratysławie. Można teraz z perspektywy czasu powiedzieć, że jeśli nie zostałbym siatkarzem, to pewnie byłbym prawnikiem.
 
W czasie, gdy podpisywał Pan kontrakt z BKS, zabiegało o Pana kilka innych klubów. Co zadecydowało, że wybrał Pan Aluprof?
 
 - BKS Aluprof, to są tradycje i perspektywa budowy zespołu, który może walczyć o mistrzostwo. No i dla mnie, trenera-obcokrajowca, ważnym jest, aby brać udział w rozgrywkach międzynarodowych. W tym sezonie dopięliśmy celu i zagramy w Lidze Mistrzyń. Poza tym trochę znałem ten klub, wiedziałem, że ma zaplecze i własną halę.
 
O minionym i nadchodzącym sezonie
 
Co zmieniłby Pan w swojej drużynie, gdyby mógł Pan rozegrać jeszcze raz finał z Muszynianką?
 
 - Nie zmieniłbym nic. Wszystkie statystyki pokazują, że rozegraliśmy dobre mecze. Zespół był dobrze przygotowany fizycznie, o czym świadczą spotkania, kiedy wychodziliśmy z 0:2 na 2:2 w setach. Porażka polegała wyłącznie na szczegółach. Mieliśmy przygotowany jeszcze jeden wariant taktyczny na piąty set w Muszynie, ale kiedy przegraliśmy trzy piłki meczowe, to zrezygnowaliśmy z tej alternatywy.
Mam rozmieć, że to Pan pojawiłby się na parkiecie?
 
 - (śmiech) Nie, nie… Byłyby niespodzianki personalne. Piąty set zaczęlibyśmy w nieco innym ustawieniu w porównaniu z tym, do czego wszyscy się przyzwyczaili.
 
Oglądając w finale Pański zespół miałem wrażenie, że dziewczyny słabo radzą sobie z presją. Było dobrze, kiedy wygrywały seta zdecydowanie. Gorzej, gdy trzeba było grać punkt za punkt…
 
 - Gdy wygrywaliśmy zdecydowanie, to wszystko funkcjonowało tak, jak należy. Kiedy jednak graliśmy punkt za punkt, to nie mieliśmy takiej zawodniczki, która pociągnęłaby grę. Inna sprawa, że Natalia Bamber w czwartym secie z Muszyną wygrywała zagrywką. Było jednak za mało takich zrywów, aby wygrać finał.
 
Zgodzi się Pan z opinią naszych czytelników, że w ekipie Aluprof najbardziej szwankowało przyjęcie zagrywki?
 
 - Optycznie rzeczywiście tak to wyglądało. Pierwszy set pierwszego meczu skończył się asem na naszą niekorzyść! Nikt nie pamięta jednak wspaniałej serii Natalii Bamber, a każdy wspomina złe przyjęcie. Zgadzam się, że przyjęcie nie było najlepszym elementem naszej gry w sezonie. To ono decydowało o porażce zespołu w kluczowych momentach niektórych setów.
 
Nie ma Pan wrażenia, że ten sezon aż do finału toczył się zbyt gładko dla BKS? Czy siatkarki Aluprof nie poczuły się zbyt pewne siebie?
 
 - Jestem zwolennikiem atrakcyjnej siatkówki. Zarówno dla kibiców, jak dziewczyn. Niekiedy zdarzają się jednak słabsze chwile. Mamy dwie-trzy zawodniczki, które doskonale grają zagrywkę z wyskoku. W naszej lidze jest niewiele siatkarek serwujących w tym stylu. W ataku gramy bodaj najagresywniej ze wszystkich zespołów, a to wymaga dużego zaangażowania na parkiecie.
 
                                                                              Co nieco o Kasi
 
Nie było zaangażowania?!
 
 - Kiedy w lidze wygrywaliśmy mecze zdecydowanie po 3:0, to te „agresywne” elementy funkcjonowały dobrze. Sety, które przegrywaliśmy wskazywały jednak na nasze słabości. Np. traciliśmy pięć zagrywek w secie lub popełnialiśmy sporo błędów w ataku. Najbardziej żal mi jest pierwszego seta u nas. Porażka w tej partii znacznie utrudniła nam przebieg kolejnych setów.

 
A jak same siatkarki odebrały porażkę z Muszyną? Zareagowały złością czy płaczem?
 
 - Oczywiście, był płacz. Wszyscy zbyt optymistycznie ocenialiśmy nasze szanse w finale.
 
Ile brakuje siatkarkom BKS, aby grać jak równy z równym na najwyższym europejskim poziomie, np. z Uraloczką Jekaterynburg?
 
 - Nie byłoby najlepiej, gdybym teraz szeroko się wypowiadał na ten temat. Wiemy, czego nam brakuje. Nasze siatkarki są niższe od Rosjanek. W Muszynie mają cztery dziewczyny po 190 cm wzrostu, a my - tylko jedną. Nadrabiamy skocznością, ale w konsekwencji to my jesteśmy bardziej zmęczeni po pięciosetowej walce. Podobnych szczegółów jest więcej. Chcemy nad nimi popracować, ewentualnie przeprowadzić zmiany personalne.
 
Zarząd Aluprof Bielsko-Biała z pewnością ma ambicje, aby przyszły sezon był jeszcze lepszy. Czy są planowane jakieś spektakularne wzmocnienia?
 
 - Problem polega na tym, że mamy już jedną zagraniczną zawodniczkę. Gdybyśmy się chcieli wzmocnić polskimi siatkarkami, musielibyśmy pytać o najlepsze. Tymczasem większość takich zawodniczek gra w Muszynie i Pile. Z wielu przyczyn sprowadzenie ich nie byłoby łatwe.
 
Myślał Pan, jak załatać lukę po Katarzynie Gajgał?
 
 - Mamy w tej sprawie niewielkie pole manewru. O doświadczoną zawodniczkę z Polski jest bardzo trudno. Z młodymi zaś trudno się wygrywa. Jest jeszcze opcja z transferem zagranicznym. Na pozycję blokującej niechętnie jednak wezmę kogoś zza granicy.
 
Słów kilka o reprezentacji
 
W kadrze narodowej na turniej w Montreaux znalazło się aż sześć siatkarek BKS. Czy w zespole „Stalówek” są inne zawodniczki zasługujące na miano reprezentantki kraju?
 
 - Z tymi powołaniami czasami bywa dziwnie. Gdy wygrywałem ligę z Kaliszem, to wiele dziewczyn trafiało do kadry narodowej. Niekiedy były to debiutantki, jak swego czasu Eleonora Dziękiewicz. Wedle statystyk, zawodniczka ta zawsze była w czołówce blokujących w Polsce i nikt jej nie zauważył. Myślę więc, że powołania są syndromem sukcesu. Gdybyśmy teraz zdobyli podwójną koronę, to prawdopodobnie wszystkie zawodniczki BKS byłyby w kadrze. Rzecz jasna, oprócz Heleny Horki.
 
Gdyby w tym momencie ktoś z PZPS zadzwonił do Pana i zaproponował stanowisko szkoleniowca kadry narodowej, co by Pan odpowiedział?
 
 - Liczę, że ktoś zauważy moją dobrą robotę w Bielsku-Białej i sukces z Aluprof. Nie musi być to posada szkoleniowca. W polskiej siatkówce brakuje obecnie menedżera sportowego. Był w czasach Marco Bonitty. Nie budował zespołu, ale pomagał od strony organizacyjnej i był tłumaczem.
 
Czy jest możliwe pogodzenie pracy szkoleniowej w klubie z robotą w reprezentacji? Przykład Guusa Hiddinka wskazuje, że można obie funkcje sprawować z dobrym efektem.
 
 - W siatkówce jest to bardzo trudne do pogodzenia. Łatwiej jest w piłce nożnej, gdzie trenerzy reprezentacyjni mają zawodników tylko na kilka dni.
 
Jaki model prowadzenia drużyny Pan preferuje? Decyduje Pan o wszystkim sam, czy wspomaga się Pan radami specjalistów?
 
 - Wiele decyzji zapada po konsultacjach ze specjalistami. W prowadzeniu drużyny pomaga mi też asystent.
 
Siatkówka żeńska czy męska? Która jest łatwiejsza do opanowania pod względem szkoleniowym?
 
 - Różnice są, ale gdy się walczy o najwyższe cele, to zanikają.
 
Trochę o Bielsku-Białej
 
Nie wiem czy śledził Pan pierwszoligowe poczynania zespołu BBTS Bielsko-Biała. Jeśli tak, to jak ocenia Pan postawę zespołu Grzegorza Wagnera?
 
 - Tak, śledziłem. W młodym zespole Grzegorza Wagnera niesamowite jest to, że wygrał sezon zasadniczy, a nawet mógł awansować do elity. Nie ma co jednak ukrywać, że gdyby BBTS awansował z tym składem, co obecnie, to już po pierwszym sezonie powróciłby do niższej klasy rozgrywek. Brakuje im zaplecza.
 
Pracował Pan już w kilku polskich klubach, np. w Jastrzębiu i Kaliszu. Jak podoba się Panu w Bielsku-Białej?
 
 - Bielsko-Biała jest największym z miast, w których pracowałem. Jestem bardzo szczęśliwy, bo mam tutaj wszystko blisko. Niedaleko są góry, jeziora. No i mam blisko do domu.
 
Ma Pan jakieś ulubione miejsca w naszym mieście?
 
 - Hmmm, dla mnie najprzyjemniejszy jest spacer z siedziby BKS do centrum miasta (śmiech).
 
             
                                                                                       Rozmawiał: Paweł Hetnał