Tylko jeden kandydat złoży w sobotę przysięgę i zostanie nowym ratownikiem Beskidzkiej Grupy GOPR. W poprzednich latach bywało ich nawet ponad 20. - Dzisiaj, niestety, często trzeba wybierać między służbą a pracą - rozkładają ręce ratownicy.

W sobotę największa w Polsce Beskidzka Grupa Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego będzie świętowała. Tradycyjnie odbędzie się uroczyste ślubowanie nowych ratowników. Jednak w tym roku słowa "Bez względu na porę roku, dnia i stan pogody udam się w góry nieść pomoc ludziom jej potrzebującym..." wypowie tylko jeden kandydat.

- Na dodatek przyjedzie z tej okazji z zagranicy, bo wyjechał do pracy. W poprzednich latach ślubowania składało nawet ponad 20 osób. Niestety, dzisiaj czasy są trudne. Ludziom trudno pogodzić pracę zawodową ze służbą w górach - przyznaje Jerzy Siodłak, naczelnik beskidzkich goprowców.

Aby zostać ratownikiem górskim, nie wystarczy miłość do gór. Najpierw jest egzamin, który odsiewa większość chętnych. Muszą się bowiem wykazać sprawnością fizyczną i świetną jazdą na nartach. Potem trzeba m.in. przejść kilkudniowy kurs w centralnej szkole medycznej GOPR, zaliczyć trzydniowe szkolenie topograficzne, szkolenia narciarskie i medyczne, wziąć udział w 12-dniowym kursie, gdzie kandydaci uczą się wspinaczki, działania na terenie lawinowym, zwożenia poszkodowanych. Do tego dochodzi obowiązek spędzenia 120 godzin rocznie na dyżurach w różnych stacjach ratowniczych. Wszystko po to, żeby podczas akcji nie zawieść.

- Szkolenie kandydata zajmuje kilkaset godzin, a po przysiędze trzeba poświęcić swój czas na dyżury i kolejne szkolenia. Aby być ratownikiem, potrzeba wielkiej determinacji, a my, poza wielką przygodą, nie oferujemy prawie nic - mówi Edmund Górny, szef wyszkolenia beskidzkiej grupy.

Siodłak zdaje sobie sprawę, że dzisiaj wiele osób nie może sobie pozwolić na takie zaangażowanie. - Niektórzy wyjechali do pracy w Anglii czy Irlandii, gdzie np. z umiejętnościami pracy na wysokościach mogą sporo zarobić. Innych pochłania praca w Polsce, muszą utrzymać rodziny. Dzisiaj zaświadczenia, że ktoś był na akcji, nie interesują pracodawców - mówi naczelnik.

Ratownicy uspokajają, że - mimo wszystkich przeciwności - w górach nie zabraknie ludzi niosących pomoc. - Na przyszły rok jest już grupka chętnych. Mamy nadzieję, że dotrwają do przysięgi - mówi Siodłak.

Źródło: Gazeta Wyborcza