Na ulicach Bielska – Białej widać coraz więcej kobiet w ciąży. To znak, że Podbeskidzie – podobnie jak reszta kraju – przeżywa tzw. baby boom. Tymczasem spece od edukacji z ratusza przeprowadzają właśnie akcję likwidacji przedszkola publicznego. Słuszną linię ma nasza władza – ironizują za Bareją młodzi bielscy rodzice. - Bo jeśli burzą, to może wnet zbudują nowe?

Nasze miasto nie jest statystycznym wyjątkiem. Tak jak w innych regionach kraju, w Bielsku rodzi się obecnie więcej dzieci niż jeszcze parę lat temu. Myli się jednak ten kto twierdzi, że aktualny baby boom jest skutkiem przemyślanej polityki prorodzinnej państwa i samorządów. Po prostu w dorosłe życie wchodzi wyż demograficzny lat 80 – tych, nie oglądając się na becikowe czy ulgi w podatkach. Coraz częściej rodzą kobiety w wieku 27-28 lat, coraz więcej matek decyduje się na kolejne dzieci.

Ten zwiększony przyrost naturalny  widać było wiosną w bielskich przedszkolach. Po raz pierwszy od wielu lat dzieci zapisywano na listy rezerwowe. Kto nie zgłosił się na początku rekrutacji, musiał liczyć się  z tym, że dziecko po wakacjach pozostanie na wychowaniu u babci lub będzie zmuszone dojeżdżać do odległego przedszkola. Ilu rodziców pozostało na lodzie? Tego nie wie nikt, bo nikt nie prowadzi takich rachunków.

Zielonego pojęcia nie mają także urzędnicy w wydziale edukacji Urzędu Miejskiego. Per saldo jest pięknie, bo są w mieście placówki cierpiące na niedostatek maluchów. Np. w przedszkolu nr 14 przy ul. Grunwaldzkiej bądź w „56” na Sarnim Stoku w jednym oddziale bywa ledwie 17 osób zamiast przepisowych 25. W systemie wychowania przedszkolnego nie ma zasady obwodowości. Teoretycznie nic nie stoi zatem na przeszkodzie, aby rodzice z okolic Rynku odciążyli najbardziej oblegane placówki i dowozili dziatwę na Sarni Stok. Ale oni na przekór chcą odprowadzać pociechy do najbliższego przedszkola.   

Już obecnie najtrudniej o miejsce jest w centrum, w Starym Bielsku i Kamienicy. Przepełnione oddziały nie są jednak wyłącznie funkcją wyżu demograficznego. Od paru lat bowiem trwa ewakuacja dużego obiektu przy ulicy Zdrojowej. Rada Miasta nie zdecydowała wprawdzie jeszcze o ostatecznej likwidacji, ale losy placówki zdają się być przesądzone. Póki co przedszkole stoi odłogiem, a personel pedagogiczny znalazł zatrudnienie po sąsiedztwie.

W ratuszu mówi się, że na operacji zyska kasa miasta. Nawet jeśli jest to prawda, to oszczędności wydają się być tylko iluzoryczne. Na razie urzędnicy nie widzą problemu, gdyż brak jest oficjalnych prognoz zapotrzebowania na miejsca przedszkolne w następnych latach. Może się wówczas bowiem okazać, że listy rezerwowe będą jeszcze obszerniejsze.

Deficyt miejsc dla maluchów jest w tej sytuacji najmniej uciążliwą perspektywą. W odwodzie są przecież babcie i dziadkowie. Gorzej z sześciolatkami, ponieważ przepisy zobowiązują miasto do pokrywania kosztów dojazdu do zerówek oddalonych więcej niż trzy kilometry od miejsca zamieszkania dziecka. Czy policzył ktoś ile zapłaci miasto za takie bilety?

Jedno jest dziś pewne - aktualna polityka prorodzinna władz Bielska poprawia koniunkturę przedszkolom prywatnym. Wychowanie cudzych dzieci staje się interesem coraz bardziej dochodowym i perspektywicznym. Przyczyna jest prosta. Koszty funkcjonowania placówki prywatnej są daleko niższe niż przeciętnego obiektu publicznego. Mitem jest też opinia o bajońskiej drożyźnie czesnego w przedszkolach prywatnych. Jeśli weźmie się pod uwagę poziom wszystkich usług oraz zajęć obowiązkowych i dodatkowych – koszty ponoszone przez rodziców są porównywalne.

Według danych Miejskiego Zarządu Oświaty za ub. r., utrzymanie jednego dziecka w placówce publicznej kosztowało łącznie blisko 550 zł (plus stawka za wyżywienie) miesięcznie. Część tej kwoty wpłacają rodzice, np. za papier toaletowy zużywany przez pociechę albo kredki w ramach tzw. wyprawki. W tym roku jest to ponad 200 zł (resztę dofinansowuje miasto). Ale to początek wydatków na dziecko przedszkolne, gdyż aby zapewnić mu wszechstronną edukację, konieczne są inwestycje ekstra. W przedszkolu za indywidualną dopłatą maluch może pobierać lekcje języka angielskiego czy uczestniczyć w zajęciach z gimnastyki korekcyjnej. Do tego dochodzą koszty rodzinnych wypraw do kina, teatru lub na basen. W sumie są to dziesiątki, nawet setki złotych.

Te ostatnie wydatki odpadają natomiast w przedszkolach prywatnych, w których zajęcia dodatkowe oraz tzw. wyprawka opłacane są w ramach czesnego. W „Groszku” - oprócz programu obowiązkowego realizowanego według wytycznych Kuratorium Oświaty i Wychowania - wszystkie chętne dzieci biorą udział w lekcjach angielskiego, gimnastyki i rytmiki, w warsztatach teatralnych, zajęciach kółka tanecznego, szachowego, komputerowego, plastyczno – ceramicznego. Chodzą na basen, na premiery w teatrze lalek i kinie, uczą się karate, a w przerwie jeżdżą konno i na nartach. Czesne wynosi 450 zł miesięcznie plus 6,50 zł dziennie za wyżywienie. Podobne ceny i program obowiązują w przedszkolu „Smyk”.

Julia, która jest dziś w zaawansowanej ciąży żartuje, że przyszła na świat dlatego, iż w latach 80. w domu jej rodziców często wyłączano prąd. Ludzie nie mieli wtedy co robić i robili dzieci. Obecnie najwyraźniej też komuś zgaszono światło, gdy płodził plan likwidacji przedszkoli. Nowe nie rodzą się po dziewięciu miesiącach, panie i panowie urzędnicy.

Autor tekstu i zdjęć Robert Kowal