Magdalena Legendź

 

Ostry apetyt na życie


Na pytania o miejscach i ludziach z Białej i Bielska odpowiada Bogusław Kierc


– Mieszka Pan we Wrocławiu, ale z urodzenia jest bielszczaninem…
– Od razu małe sprostowanie: urodziłem się w Białej Krakowskiej. To był czas, gdy Bielsko i Biała były jeszcze rozdzielone. Dla mnie, dziecka, miało to znaczenie, bo gdy szedłem do mieszkającej w Bielsku cioci Hali, to wybierałem się do innego miasta. Trzeba było przekroczyć rzekę. Te miasta różniły się wtedy, ale i teraz. Gdy tu przyjeżdżam, nadal widzę dość radykalne różnice.
– W czym je Pan dostrzega? 
– Biała, zresztą Bielsko także, zachowała swój przedwojenny korpus. Niezależnie od tego, że rozbudowały się jej okolice, centrum ma nadal ten sam galicyjski charakter. W przeciwieństwie do Bielska ma niską zabudowę. Wystarczy stanąć na moście i spojrzeć w stronę jednego, a potem drugiego miasta. Ta galicyjskość – ileż to już pokoleń minęło – się utrzymuje, mimo że miasto zmieniło się tak bardzo. Pewnych miejsc już nie ma, w innych stanęły nowe domy czy zastosowano inne rozwiązania komunikacyjne. Tym niemniej są takie miejsca, w które mogę dojść sobie znanymi drogami i dawny charakter Białej dokładnie odczuć, oddychać tym samym duchem, co w czasach mojego dzieciństwa.

– Jakie miejsca i wydarzenia zapamiętał Pan z chłopięcych czasów?
– Moje wczesne dzieciństwo ma wojnę w tle. Specyficznie oglądaną, bo jako dziecko – nie znam innej, przedwojennej rzeczywistości. Nie jest dla mnie dziwne, że idąc ulicami, mijam ruiny. Tym bardziej, że tuż po wojnie wyjeżdżałem z rodzicami do Nysy, do rodziny, gdzie zwyczajnie bawiliśmy się w ruinach. Z takim pejzażem dzieciństwa codziennie się stykałem. Nie jawiło mi się to jako skutek jakiejś przyczyny, mimo że pamiętam schodzenie do piwnicy, która była schronem, gdy ogłaszano alarm bombowy, zabawki, jakie z sobą zabierałem. Pamiętam również specyficzny rodzaj światła tam panujący. Nie jestem pewien, czy pamiętam, czy tylko znam z rodzinnych opowiadań, dźwięk syreny alarmowej. Ale nie pamiętam strachu, nie kojarzę takich odczuć. Może się we mnie nie zapisały, poza jednym – choć po latach jestem podejrzliwy wobec wizji pamięci. Otóż wydaje mi się, że zostałem rzucony podmuchem wybuchu o ścianę. Mam tę scenę w oczach, ale równie dobrze mogła zadziałać moja wyobraźnia. Mam też wspomnienia, które wryły się w moje ciało i nie mogły zostać opowiedziane, m.in. z jednego z pierwszych naszych mieszkań w narożnym domu przy pl. Wolności. Najbliżej hotelu „Pod Orłem”, gdy patrzymy w prawo, była drogeria „Tanewski”. 
– Tak, ta firma, a potem jeszcze nazwa funkcjonowały bardzo długo.
– I po przekątnej, koło poczty stał ten budynek. Potem mieszkaliśmy przy Piłsudskiego 61, przemianowanej następnie na Dzierżyńskiego. Stamtąd wyjechałem dopiero na studia do Krakowa. Moje najbardziej intensywne bialskie wspomnienia wiążą się z tamtym adresem. Niedaleko, przy ulicy Komorowickiej w charakterystycznym domu ze śladami secesji mieszkała babcia.

– Właśnie, wspomnienia obejmują przecież także ludzi. Czy Pana dziadkowie byli zasiedziałymi bialanami?
– Babcia ze strony mamy do Białej przeniosła się z Cieszyna, kiedy – nie wiem. Bardzo późno żałuję, że nie zapytało się o różne rzeczy. W Bielsku mieszkała jej siostra – dla mnie bardzo istotna postać – wspomniana na początku ciocia Hala, czyli Helena Kobiela, mistrz krawiecki. 
– Nazwisko Kobiela kojarzyć może się bielszczanom z prezydentem miasta, za którego kadencji wyburzono tzw. Wysoki Trotuar… Czy to rodzina?
– Nie, zupełnie nie, chociaż to tutaj popularne nazwisko. Ciocia była moją chrzestną matką. Często zabierała mnie na spacery, z nią byłem pierwszy raz w kinie. Ona towarzyszyła mi w Boże Ciało, które bardzo mocno, prawie ekstatycznie przeżywałem. Tak mocno, że zdarzały mi się omdlenia. Wreszcie od niej na 10 urodziny dostałem Pana Tadeusza. To wpłynęło na dalszy ciąg mojego życia, a książka ta stała się ważną lekturą. Mam takie zdjęcie z dnia pierwszej komunii świętej, na którym właśnie ją czytam. Robił je mój stryj Stanisław, który miał ogromny talent fotograficzny. Krótko mówiąc, ciocia Hala była tak ważną dla mnie postacią, że jako chłopiec utrzymywałem, że gdy dorosnę, to się z ciocią ożenię.

– Wielokrotnie mówił Pan, że to dzięki cioci Hali umie szyć teatralne lalki.
– Rzeczywiście. Podobało mi się, jak ona szyła i chciałem umieć to robić. Miała życzliwy stosunek do moich teatralnych skłonności.
– Rodzice także popierali tę pasję? 
– Rodzice byli teatromanami. Teatr bywał przedmiotem rozmów w domu. W swoim własnym mniemaniu kilkulatka byłem kimś, kto zna się na teatrze. Wiąże się z tym ważne dla mnie wydarzenie, o którym już też nie raz mówiłem. W narożnym domu przy ul. Chopina, blisko dzisiejszego Domu Muzyki była pierwsza siedziba teatru Banialuka. Tam po przedstawieniu, chyba była to Farfurka królowej Bony, odbyła się ważna dla mnie rozmowa z dyrektorem „Banialuki” Jerzym Zitzmanem. Wtedy nie wiedziałem oczywiście, kim jest ten miły pan, który poważnie potraktował moje teatralne przekonania. Po latach, w 1984 r., zaprosił mnie do zrealizowania w swoim teatrze mojej Tajemnicy. Poczułem wówczas, jakby to był prezent sprawiony tamtemu chłopcu. W mojej pasji teatralnej rolę „dopalacza” odegrał też ksiądz katecheta Józef Dowsilas, który w okresie świąt Bożego Narodzenia grywał dla nas jasełka. Najprawdopodobniej według tekstu Lucjana Rydla. Był to fascynujący, pierwszy teatr jednego aktora, jeszcze zanim ten termin się pojawił. Byliśmy wszyscy oczarowani, gdy śpiewał jako chóry anielskie, schodził do piekieł, był Herodem, był wszystkim! I robił to wspaniale. Mój jednoosobowy teatr idzie inną drogą niż teatr księdza katechety, ale myślę o nim z czułością.

– A jak wspomina Pan  swoją szkołę i nauczycieli?
– W Szkole Podstawowej nr 9 im. Tadeusza Kościuszki miałem bardzo dobrych nauczycieli. To była zresztą szczególna szkoła, z różnych powodów. Były to pierwsze lata powojenne, ale wszystkie pierwsze godziny lekcyjne rozpoczynaliśmy modlitwą do Ducha Świętego, a ostatnią lekcję kończyliśmy modlitwą. Nauka religii odbywała się w normalnym rozkładzie zajęć (religia była przedmiotem nadobowiązkowym, w roku szkolnym 1961/62  nauka religii została w szkołach zlikwidowana – przyp. red.). Różnym osobom z tej szkoły wiele zawdzięczam. Wspominam przede wszystkim moją pierwszą polonistkę, Annę Zającową, która nakłaniała mnie do uczenia się wierszy na pamięć. Była przy tym radykalna w swoim nauczaniu, także ortografii. Jak moja mamusia, która mówiła o sobie, że jest psem na ortografię i kontrolowała dokładnie moje zadania domowe. Ale ten fakt uczenia się przeze mnie wierszy Mickiewicza… to było niepojęte, dlaczego ja miałem się uczyć Do Matki Polki. Ja, ten dziesięcioletni smarkacz, mówił ten wiersz i nie rozumiał, był zdumiony, dlaczego dorośli ludzie płaczą!? A to było bardzo mądrze pomyślane. Pani Zofia Jonkiszowa uczyła nas języka rosyjskiego i prowadziła kółko teatralne, i taneczne, a także szkolny chór. To też było dobrze pomyślane. Uczyła znakomicie. To, co pamiętam do teraz z rosyjskiego, zawdzięczam jej. Ona także reżyserowała akademie okolicznościowe, na przykład z okazji rocznicy Rewolucji Październikowej. Bardzo ciekawie układała repertuar. Na przykład wstawiając pieśń zesłańców z III części Dziadów Mickiewicza: Nie dbam jaka spadnie kara, mina, Sybir, czy kajdany, zawsze ja, wierny poddany, pracować będę na cara… te słowa dobrze brzmiały, „poprawnie politycznie”, jak dziś mawiamy. Tak więc, gdy tylko się dało, to myśmy się takich narodowych tekstów uczyli, Słowackiego, Mickiewicza! Na zajęciach tanecznych owszem, były tańce ludowe, ale polonez – w kontuszach! Był to rodzaj niesłychanie inteligentnie stawianego weta. Bardzo to się przydało. Nie przeszkadzało już władzom oświatowym, że na korytarzu obok portretu Słońca ludzkości wisiał portret Tadeusza Kościuszki. Nie przeszkadzało też, że na tymże korytarzu odbywały się uroczyste apele z okazji imienin księdza katechety. Nie wiem wprawdzie, jaka była odległość do portretu Stalina, ale… (śmiech). Wśród osób, które wspominam z bardzo serdeczną wdzięcznością, jest też Wiktoria Kubisz, bo ja nie tylko tańczyłem, ale byłem też członkiem dziecięcego zespołu teatralnego prowadzonego przez nią w tzw. ogródku jordanowskim.  
– A jakie miejsce w Pana pamięci ma liceum plastyczne?
– Poszedłem do Liceum Technik Plastycznych (po roku 1961 – Sztuk Plastycznych), ale już wtedy najbardziej interesował mnie teatr. W tym czasie dyrektor Pietrzykowski, który uczył rysunku technicznego, miał w szkole dwa wydziały: tkactwa artystycznego i „filmdruku”, czyli druku na tkaninie. Ja jestem technikiem tej drugiej specjalności. W podaniu o przyjęcie do liceum napisałem, że chcę kształcić się dalej w kierunku teatralnym, a to jest kształcenie wspomagające. Jednak korzyści, jakie wyniosłem z tej szkoły, były niepoliczone. Gdybym nie był uczniem tego liceum, to jakże bym poznał moją przyszłą żonę?

– Rozumiem, że jako człowiekowi teatru przydały się Panu nabyte tam umiejętności?
– Tak, bo tam było i malarstwo, i rysunek, i rzeźba, a także  projektowanie tkanin wraz z całym procesem technologicznym. Z tych korzyści czerpię do dzisiaj. Gdybym się tam nie nauczył rysować i wprawiać w to ręki, to pewien element spektaklu pt. Fragment nieistniejącego świata zrealizowanego przez Jacka Bałę wg Zapisków z nocnych dyżurów Jacka Baczaka, bielszczanina, nie mógłby się urzeczywistnić (premiera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym w kwietniu 2014 – przyp. red.). Gram w nim byłego pracownika hospicjum, który z biegiem lat został jego pensjonariuszem. W tym przedstawieniu in statu nascendi rysuję, jak autor książki, którego porte parole jest grana przeze mnie postać. Projektowałem też scenografie, nie tylko dla siebie, m.in. dla Ewy Wycichowskiej.

– Zwykle zostawia Pan to pole żonie Danucie, scenografce, z którą razem przygotowaliście niedawno w bielskiej Banialuce Gwiazdę (2012) Helmuta Kajzara.
– Tak, zdecydowanie tak. Wiele przedstawień zrealizowaliśmy razem.

– To kim się Pan czuje najbardziej, aktorem, reżyserem, scenografem, poetą? W jakiej kolejności ustawiłby Pan otrzymane od Boga talenty? 
– Ja tego nie rozdzielam. Zastanawiam się zresztą, jak to było na samym początku? To właśnie było nierozdzielne, bo równocześnie byłem autorem, aktorem, scenografem – przecież napisałem jako dziesięciolatek Romea i Julię, tak to się zaczynało: – Gdy w tej krainie zakwitła orchidea, Romeo nie znał Julii, Julia nie znała Romea. I wystawiłem – grałem wraz z bratem Andrzejem na domowej scenie we framudze kuchennych drzwi (więcej patrz: Mistyk z czarodziejskiego „Dwumiasta”, [w:] Danuta Gibas, Beskidzka plejada, Bielsko-Biała, 1998).

– Zaczął Pan pisać wcześnie. Jest Pan autorem kilkudziesięciu tomów poetyckich. To może przede wszystkim jest Pan poetą?
– Wiersze zaczęły się zaraz, gdy nauczyłem się pisać. Do znudzenia chwalę się moim pierwszym wierszykiem, bo jego jednoznacznie się nie wstydzę, a brzmi on tak: Płyną chmury/ poprzez lasy i góry/ poprzez wąskie ścieżynki,/ gdzie się bawią dziewczynki. Właściwie mógłbym powiedzieć żartem, że później tylko rozwijałem to, co zapisałem w tej esencji. Bodźcem do napisania tego wierszyka była miłość, wcześnie obudzona skłonność do  moich rówieśniczek. Zachwycałem się nimi…
– Miłość platoniczna…
– Właściwie nie wiem, czy można ją tak nazwać. Ona była bardzo zmysłowa. Były to czasy, gdy chłopcy chodzili w krótkich spodenkach, a dziewczynki w spódniczkach i kolana mieliśmy gołe. Te nogi podczas zabaw w chowanego spotykały się pod stołem i to było dość niesamowite wrażenie. Zresztą, gdy miałem cztery lata, zachwyciłem się córką fryzjera i marzyłem, żeby ją pocałować. Marzenie się spełniło. Z innymi było gorzej. Marzyło mi się, żeby na dużej przerwie otrzeć się chociaż o łokieć ślicznej koleżanki i nie zawsze się to udawało. Bardzo pomagało w tym kółko taneczne. Potem pisałem z powodu różnych pięknych koleżanek. Do czasów licealnych, gdy pojawił się własny – o tyle, o ile –  język poetycki, najbardziej przypominało to frazę Słowackiego. 
– Założył Pan z kolegami grupę poetycką „Skarabeusz”, co było w minionym wieku znaczącym trendem w kulturze.
– Opiekowała się nami pani Lala Smoleniowa (matka Bohdana Smolenia, późniejszego artysty kabaretowego – przyp. red.). Dzięki niej, na początku lat 60. w pawilonie wystawowym, który już wtedy istniał przy obecnej ul. 3 Maja, podczas trwania szkolnej wystawy prac plastycznych mieliśmy z kolegami: Mieciem Stanclikiem i Stasiem Golą, taki pierwszy miting poetycki. Doszedł do nas mój brat Andrzej, a również Jurek – dzisiaj Igor – Mitoraj, znany rzeźbiarz (zm. 6 października 2014 r. w Paryżu – przyp. red.). Z Jurkiem, który był bodaj dwie klasy niżej, spotykaliśmy się w szkole na przerwach i przy innych okazjach. Sporo przegadaliśmy i wówczas mi się wydawało, że jeśli nie będzie wierny malarstwu, to poniesie go właśnie literatura. Nie myślałem, że zostanie rzeźbiarzem. W klubokawiarni (tak się to wtedy nazywało) przy Alei Sułkowskich (wtedy była to inna nazwa ulicy), więc w klubokawiarni „Sputniczek”, urządzaliśmy nasze spotkania autorskie – także poświęcone propagowaniu poezji w ogóle. Zawsze przychodziło na nie kilkadziesiąt osób. To było niesamowite. Ta stała publiczność. Tam też „ściągnięto” Zbigniewa Herberta, gdy „nie dopisała frekwencja” na zorganizowanym oficjalnie wieczorku. Zgodził się na ten transfer, sala była pełna. Bardzo udany wieczór. Potem zaczęły się publikacje w Kronice i Kalendarzu Beskidzkim. I moje pisanie już tak trwało równolegle. Ale z tego wynika jedno. We wszystkich moich działaniach, jakiekolwiek by one były, pozostawał niezmienny pierwiastek: poezja. W innych sztukach, które uprawiam, też jest ta poetycka dynamika. Czyli – jestem poetą, który jest w poezji w różnych postaciach. Tak jak mówił Różewicz, że poetą jest ten, który pisze wiersze i ten, który wierszy nie pisze. Mogę to stanowczo potwierdzić, bo również teraz, w moim ostrym apetycie na granie, bycie na scenie, na reżyserowanie, też się poezja przejawia. Nie przypuszczałem, że na starość ten apetyt będzie we mnie tak rozbudzony. Byłbym obłudny, gdybym udawał, że bycie na scenie mniej mnie fascynuje niż „stan poetycki”.