Słychać aż na Złotych Łanach

 

Z Renatą Przemyk rozmawia Małgorzata Skórska

 

– Pochodzi Pani z Bielska-Białej, dlatego redaktor naczelny Kalendarza Beskidzkiego wraz z całą redakcją zaprasza Panią w sentymentalną podróż do bielskiej młodości…

–  O… Jakże mi miło. Proszę serdecznie pozdrowić Jana Pichetę. Dawno się nie widzieliśmy, ale to przecież on był świadkiem moich pierwszych prób literackich i aż się wzruszam, jak sobie o tym przypomnę.

– Jakie są korzenie Renaty Przemyk?

– Rodzice nie pochodzą z Bielska-Białej. Mama jest spod Lwowa. Z kolei rodzina taty wywodzi się ze Śląska Cieszyńskiego z Zarzecza koło Chybia, które pochłonęły wody Jeziora Goczałkowickiego. Właściwie niemal cała wieś została przeprowadzona do Bielska-Białej i prawie większość do jednego bloku! Dlatego bardzo wesołe było to egzystowanie i sąsiedzi z wioski mieszkali ściana w ścianę w tych blokach… dokładnie jak w serialu Alternatywy 4. Jak się okazało, trzy bloki dalej mieszkała rodzina mojej mamy, którą też gdzieś tam ulokowano. I tak się zbiegły drogi moich rodziców na osiedlu Grunwaldzkim. Moja mama nadal tam mieszka.

– Rozumiem, że regularnie bywa Pani w Bielsku-Białej?

– Na ile mogę, to tak. W Bielsku-Białej również mieszkają moi bracia Krzysztof i Andrzej. Jestem rodowitą bielszczanką, a z Bielska-Białej wyjechałam dopiero na studia. Wcześniej chodziłam do „Ósemki” przy ul. Broniewskiego w Białej. Teraz jest tam już tylko gimnazjum. Później ukończyłam Liceum Ekonomiczne przy ul. Komorowickiej.

– Pojawia się Pani czasami na zjazdach absolwenckich w Bielsku-Białej. Czy w Pani pamięci utkwiło jakieś spotkanie klasowe?

– Pamiętam jeden taki zjazd, na którym była niemal cała klasa. Właściwie to była damska klasa. Jeden chłopak się pojawił i proszę sobie wyobrazić, jakie było zaskoczenie, gdy okazało się, że dwoje absolwentów przyjechało jako małżeństwo. Pamiętam, że to było 20-lecie matury. Do spotkania doszło dzięki wysiłkom kilku koleżanek. Strasznie miło było zobaczyć dziewczyny z klasy po tych 20. latach i bardzo się cieszę, że to spotkanie się udało. Obecnie mam kontakt tylko z kilkoma koleżankami i to dość sporadyczny, bo gdy przyjeżdżam do Bielska-Białej, to do rodziny, a głównie do mamy, która choruje.

– Czy jakiegoś nauczyciela wspomina Pani szczególnie miło?

– Naszą ukochaną panią wychowawczynię Walerię Smitkę, nauczyciela, pedagoga i wychowawcę z prawdziwego zdarzenia. Pamiętam ją jako przyjaciela klasy i wspominam z wielkim sentymentem, bo doprowadziła nas dumnie aż do matury. Bardzo istotna była też postać polonistki, która przecież przyczyniła się do mojego otwarcia się na literaturę. Właściwie to był jakiś zbieg okoliczności, czy też palec boży, bo do liceum ekonomicznego wybrałam się nie z pasji, tylko z rozsądku. Była to jedyna szkoła, do której się przyjmowało według egzaminów. Egzaminy zdałam na tyle dobrze, że dostałam się zamiast do klasy D, to do klasy A. Nagle zderzyłam się z nową rzeczywistością, bo trafiłam do klasy samych prymusek. Trzeba było gdzieś tam odnaleźć swoje miejsce, co zresztą udało się z dużym sukcesem. I okazało się, że nasza klasa jest objęta eksperymentalnym programem z języka polskiego, bo polonistką u nas została pani Barbara Stwora, która na co dzień była kuratorką. Język polski był trochę szerzej potraktowany niż w innych klasach i miało to ogromne znaczenie, bo zarażała nas miłością do literatury. Pamiętam, że później nawet przez moment miałam ochotę wybrać się na polonistykę, ale trochę brakło mi wiary w siebie i w końcu poszłam na slawistykę, ale ciężko było wymyślić kierunek, który obejmował wszystkie moje zainteresowana równocześnie.

– Kiedy rozpoczęła się przygoda z poezją?

– Ta chwila w liceum i „rozszerzony” język polski to było lekkie dmuchnięcie anioła w odpowiednią stronę. Byłam duszą artystyczną od samego początku, ale to muzyka zajmowała najwyższe miejsce. Były też teatrzyki dla dzieci, tańce, ale literatura pojawiła się dopiero w liceum, tam też zaczęłam pisać pierwsze wiersze…

–  Pani liczne talenty przyniosły efekt w przyszłości, bo udało się Pani połączyć muzykę z poezją, czyli pasja stała się zawodem, jaki Pani aktualnie uprawia. Praca jest dla Pani przyjemnością?

– Tak, według praw duchowych jogi wybieram prawo najmniejszego wysiłku, czyli pracę, którą kocham, a wtedy praca nie jest pracą, a przyjemnością. Zdaję sobie sprawę z tego, że naprawdę miałam wielkie szczęście, bo udało mi się połączyć pracę z pasją i ułożyć życie w taki sposób, że to, co przynosi mi dochód, jest przede wszystkim tym, co kocham i mogę ten czas poświęcić na pasję, a przy okazji nie muszę sobie zaprzątać głowy tym, „jak by tu przeżyć”.

– Właściwie przez całe życie muzyka była Pani bliska. Czy w Pani rodzinnym domu były tradycje muzyczne? 

 – Większość mojej młodości to było życie na przekór rodzinie. Mieliśmy ciasne mieszkanie i ktoś, kto miał głośne hobby, pozostawał w konflikcie z interesami rodziny. Po latach dopiero dowiedziałam się, że dziadek, ojciec mamy grał na skrzypcach, ale ja już go nie poznałam, bo umarł w czasie wojny. Także to są jedyne muzyczne korzenie, jakich się doszukałam. Owszem – ojciec święcił triumfy na weselach; zawsze był drużbą, zawsze był wodzirejem, bo bardzo głośno i ładnie śpiewał. Był charyzmatyczną postacią. Może coś tam odziedziczyłam i coś zostało… siła głosu to na pewno po ojcu.

– Czy jako mała dziewczyna myślała Pani kiedyś, żeby związać swoją przyszłość z muzyką, czy związek zrodził się w sposób naturalny?

– Nie… To znaczy naturalnie było, dopóki byłam dzieckiem, bo dla dziecka wszystko jest oczywiście naturalne. Byłam rozśpiewanym przedszkolakiem i uwielbiałam, wręcz sypałam wierszykami jak z rękawa na wszystkich akademiach, rodzinnych uroczystościach. Jakoś szczególnie nie trzeba było mnie namawiać do śpiewania, bo wyglądało to tak: – Daj już spokój dziecko! Bardzo to lubiłam i łatwo mi to przychodziło. Zresztą moja ukochana pani przedszkolanka Halinka Dutka jako pierwsza uwierzyła we mnie i w mój talent. Spotkałyśmy się po latach. Gdy teraz koncertuję w Bielsku-Białej, to przyjeżdża i się spotykamy. Wtedy nawet sama się chwali, że ona pierwsza mnie „odkryła” i to prawda, bo gdzieś tam natchnęła mnie tą wiarą, że jestem w tym dobra i że powinnam się kształcić w tym kierunku. Namawiała później rodziców, żeby mnie posłali do szkoły muzycznej, ale realia naszego codziennego życia nie pozwalały… Po latach myślę, że gdybym odebrała regularną edukację muzyczną, to może faktycznie nie byłoby we mnie tyle przekornej siły, żeby przeć do przodu, wbrew wszystkim przeszkodom, które się po drodze napotykało. Nie zostałam też obarczona żadnymi schematami, które potem mogły mi ciążyć, na co narzekali wykształceni koledzy. Próbuję się dopatrzeć pozytywów i całkiem sporo ich znajduję.

– Czy w dzieciństwie i młodości miała Pani styczność z bielskim Domem Kultury Włókniarzy?

– Oczywiście. W zasadzie większość podstawówki sama tam sobie dreptałam na piechotę i tylko co rusz prosiłam mamę o wpisowe i symboliczne kwoty na różne stroje artystyczne. Z jedynego chóru, w jakim byłam w podstawówce, zostałam wyrzucona, bo „darłam się” głośniej niż inne dzieci. Przez jakiś czas bywałam w Domu Muzyki przy Słowackiego. Tam już było troszkę dalej, ale też sama jeździłam. Zawsze byłam samodzielnym dzieckiem. Rodzice nie do końca wiedzieli, co robię. Ważne było, żebym wróciła o określonej godzinie cała i zdrowa. Tam też miałam swoją przygodę z teatrem. Daliśmy nawet przedstawienie pt. „Chłopiec z gwiazd”  w Teatrze Polskim i później po latach, gdy występowałam w tym teatrze z obecnym zespołem, mówiłam, że jest to mój macierzysty teatr, w którym tak naprawdę debiutowałam. Dobrze poczułam się na scenie Teatru Polskiego, podchwyciłam tę magię i jego aurę tajemnicy, i bajkowości. Strasznie mi się teatr  spodobał, ale rodzice pragmatycznie podchodzili do życia. Nigdy bowiem nam się nie przelewało i bardzo chcieli, żebyśmy zdobyli zawód, który da nam solidne podstawy codziennego funkcjonowania, jakąś bazę finansową. Nikt nie kojarzył tego z muzyką, ze sztuką i nikt mnie nie namawiał do zostania artystką. W związku z tym przez długie lata traktowałam to jak hobby, po prostu to była pasja… Ciągnęło mnie bardzo w tę stronę, a jednak wiadomo było, że muszę zdobyć solidny zawód. Gdy już poszłam na slawistykę, to się rodzina krzywiła – kim ja potem będę, ile zarobię, jak sobie poradzę? Ważne było dla rodziców, żebym mogła się usamodzielnić i miała dobrą pracę. Liceum ekonomiczne ich natchnęło wiarą, że dam radę, ale potem wymyśliłam studia i już od początku było wiadomo, że te moje szalone pomysły będę musiała zrealizować. Myślę jednak, że gdzieś w głębi duszy wierzyli we mnie i myśleli, że sobie poradzę.

– Czy często wraca Pani do obrazów z dzieciństwa związanych z naszym miastem?

– Jest wiele obrazów i zapachów domowych – ciasto drożdżowe na święta, weki, ogórki kiszone i inne specjały. Nasze uliczki osiedlowe – z górki albo pod górkę. Chyba odzwierciedlają to, że w moim życiu albo było w dół, albo stromo pod górkę. To też jest spójne z moim charakterem. Nie mam środka. Albo się czymś ekscytuję, że aż odlatuję, albo z kolei gdy jest źle, to jest… bardzo źle. To może jest charakter idealny dla artysty, ale na co dzień bardzo utrudnia życie. Pamiętam, że w wieku 16 lat roznosiłam po osiedlu mleko. Teraz to się mogę wzruszać, wtedy byłam wściekła. U mnie na osiedlu jest bardzo stromo, a wtedy mleko było w litrowych butelkach. Rozwoziłam je w skrzynkach na wózkach dwukołowych. Tych kilka skrzynek było tak ciężkich, że z górki mnie po prostu toczyło, jakby jakiś koń ciągnął z rozpędu. Zdarzało się, że pod ciężarem grawitacji – pomimo zapierania się – gdzieś tam lądowałam... Gdy po latach chodzę bielskimi drogami, to dużo przygód mi się przypomina. Zawsze tu było sporo różnych zakamarków i rosło dużo drzew, po których można było się wspinać… Gdzieś tam nad Białką znajdowałam swoje kanały… Byłam bardzo samodzielnym dzieckiem i schodziłam Bielsko-Białą wzdłuż i wszerz.

– Gdzie w czasach młodości spędzała Pani czas z przyjaciółmi?

– Wtedy nie chodziło się do knajpek. Były to najczęściej mieszkania, domy koleżanek, jakieś parki. Czas wolny wypełniała mi jednak głównie muzyka. Dość szybko, jeszcze pod koniec podstawówki, zaczęłam grać i śpiewać. Na początku to były przykościelne grupy. W kościele Opatrzności Bożej w Białej przy ul. Żywieckiej jest świetna akustyka. Mają tam również znakomitego organistę. Pamiętam, że zostawałam po mszy św. po to, żeby posłuchać, jak organista grał Bacha. To była prawdziwa uczta dla duszy. Ten sam organista uczył też śpiewu. Dla mnie ta muzyka ma bardzo duże znaczenie. To był również element mojej edukacji muzycznej. Miałam to szczęście, że ten człowiek swoim głosem potrafił zachęcić innych ludzi do śpiewania i dzięki niemu znam wszystkie kolędy i pieśni liturgiczne. Śpiewaliśmy głośno i tłumnie. Można się było w tłumie zgubić i poczuć  przyjemność współbrzmienia ze wszystkimi ludźmi. Potem mieliśmy zespół przykościelny. To była właściwie grupa apostolska, ale dużo czasu poświęcaliśmy na granie. Dziś wydaje mi się, że ten młodzieńczy bunt u mnie przejawiał się łagodnie. W domu wiadomo było, że jeśli będę miała dobre oceny w szkole, to będę mogła robić, co chciałam. Rodzice nie mieli ze mną żadnych problemów i miałam bardzo dobre stopnie. W związku z tym znajdowałam też czas na różne inne rozrywki, m.in. na śpiewanie i granie. Od 16 roku życia pracowałam dorywczo i za pierwsze pieniądze kupiłam sobie gitarę. Na początku uczyłam się sama gry na instrumencie i żałuję, że nigdy nie wystarczyło mi na tyle cierpliwości, żeby dobrze nauczyć się grać; zawsze ważniejsze było śpiewanie. W tamtym kościele o znakomitej akustyce pierwszy raz poczułam, jakie to jest przyjemne, gdy tak się śpiewa na całe gardło. Ten dźwięk w kościele aż się kotłuje, odbija od sklepień i wraca z dodatkową siłą. Moja mama się śmiała, że jak Renia śpiewa, to aż na Złotych Łanach słychać!

– Kiedy po raz pierwszy koncertowała Pani w Bielsku-Białej?

– To było na Błoniach, miałam wtedy 16 lat. Zespół nazywał się „Eksperyment”. Dość krótko z nimi grałam, bo tam przychodzili obcy ludzie – nie rodzina, nie klasa, nie koledzy. Tam jednak wykonaliśmy pierwsze trzy piosenki. Trema ogromna, ale udało się. Później były przeglądy regionalne w klubie „Pod Orłem”. Tam też byłam na pierwszych koncertach Bajmu, Maanamu. Wiele dobrych momentów do wspominania, jak podsłuchiwanie „Trójki” z koleżanką z karate. Nie każdy miał w sobotę radio i mógł słuchać listy przebojów.

– Jakie ma Pani plany zawodowe na 2014 rok?

– Chcę się teraz skupić na kolejnej płycie. Większość materiału jest napisana, trzeba tylko dokończyć aranżację i teksty, i nagrać. Teraz słyszę to w sposób bardzo eklektyczny. Na pewno będzie dużo elementów, instrumentów żywych. Jak już wspominałam wcześniej, uwielbiam korzystać ze zdobyczy technologicznych w dziedzinie muzyki. Bardzo mi się podoba to, co można zrobić z wszystkimi przetworzeniami, bitami itp. Sama mocno nad tym pracuję. Teraz wcale nie trzeba mieć skomplikowanego sprzętu, żeby to robić…