Jan Picheta

 

Tułacze życie dzieci cz. 3

 

Wśród perskich dywanów

 

? Prawie wszystkie polskie dzieci trafiały z sowieckiej Rosji do Isfahanu (część wprost do Palestyny). Pod koniec marca 1942 r. trafiła tam pierwsza grupa polskich uchodźców, w tym także dzieci z jednego z polskich sierocińców. Gdy dotarliśmy tam jako ostatnia grupa ewakuowana z sowietów, Isfahan rozrósł się już do 17 zakładów szkolnych i czterech administracyjnych. Przez Iran w latach 1942-44 przewinęło się około 20 000 dzieci. Zorganizowano im naukę od przedszkola do gimnazjum, a później nawet otwarto liceum; były też gimnazjum krawieckie i szkoła wyrobu perskich dywanów. Dzieci po tych wszystkich przejściach zaczynały powracać do zdrowia i sił. Było spokojnie, czysto i syto. W zakładach czułyśmy się bezpieczne ? mówi pani Aleksandra, która jednak bała się miasta. Przypominało bowiem Taszkient czy Aszchabad i przywoływało wspomnienie bliskich oraz niedawne odwiedziny u mamy w więzieniu, gdzie powtarzała pytanie: ? Dlaczego nie chcesz wrócić ze mną do babci, czy ty się na nas gniewasz?

Dzieci z Iranu rozjeżdżały się po świecie. Opiekę, pomoc i schronienie ofiarowało im wiele krajów świata, oprócz Iranu Indie, Liban, Meksyk, Palestyna, kraje Afryki, Wielka Brytania, Kanada oraz Nowa Zelandia, gdzie trafiła pani Aleksandra. Przyjęciem dzieci przez Nową Zelandię zainteresowali rząd tego kraju państwo Maria i Kazimierz Wodziccy. Pani Maria wówczas działała aktywnie w Międzynarodowym Komitecie Czerwonego Krzyża, a mąż Kazimierz był konsulem generalnym w Wellington. Dzięki ich staraniom władze Nowej Zelandii zorganizowały na swój koszt wielką akcję. 29 września 1944 r. 733 dzieci i 100 opiekunów wyruszyło z Isfahanu do Basry. Stamtąd mały motorowy statek zawiózł ich do Bombaju. Przesiedli się na amerykański transportowiec wojenny ?General Randall?, który wiózł rannych żołnierzy z frontu do Nowej Zelandii. Dryfowali długo, gdyż Japończycy nie ustawali w bombardowaniach okolic Indonezji. Pasażerowie przeżyli wiele próbnych i prawdziwych alarmów.

 

Zelandia czysta i cicha

 

1 listopada 1944 r. polskie dzieci ewakuowane z Kazachstanu przybiły na statku ?General Randall? do brzegów Nowej Zelandii.

? W porcie w Wellington pamiętam przerażający tłum ludzi. Rodziny witały powracających żołnierzy. Nas oczekiwał nowozelandzki premier Peter Fraser z małżonką, księstwo Maria i Kazimierz Wodziccy, przedstawiciele władz miasta oraz Czerwonego Krzyża ? wspomina Aleksandra Kulakowa, która twierdzi, że Persja niewiele różniła się od Turkmenii. Potem były jeszcze Indie i teraz ? zupełnie inna, taka zielona, pachnąca, czysta Nowa Zelandia. Gospodarze przygotowali dla nich obóz w Pahiatua, o kilka godzin jazdy od Wellingtonu. Na całej trasie kolejowej obdarowywano ich słodyczami,  wręczano kwiaty, pozdrawiano bardzo serdecznie. Obozowicze zostali zakwaterowani w dostosowanych do ich potrzeb barakach, przystrojonych na ten dzień bukietami kwiatów. W sypialniach maluchów, przy łóżeczkach były niebieskie dywaniki.

? Było przytulnie i nie tak ciasno jak w Iranie ? wspomina pani Aleksandra. ? Wcześniej w tych barakach był obóz dla internowanych Niemców i Japończyków, których w Nowej Zelandii zastała wojna. Mimo to wszystko było tak świeże i czyste, jak gdyby nikt nigdy tam nie mieszkał.

Miejscowi zrazu przyglądali się im trochę nieufnie. Jedna z dziewczyn napisała później książkę o Pahiatua, w której wyjawiła, iż czuła początkowo, że jest na łasce obcych ludzi. ?Obcy? umożliwili jednak polskim dzieciom naukę. Najlepiej mieli chłopcy. Wielu z nich ukończyło studia po wyjeździe do Wellingtonu lub Auckland. Część dziewczyn trafiła do college?ów. Pozostałe młode kobiety uczyły się różnych zawodów.

Aleksandra Kulakowa ukończyła tam drugą, trzecią i czwartą klasę szkoły podstawowej. Zajęcia prowadzone były w obu językach w zależności od przedmiotów. Dzieci wysyłano ? nie tylko na święta ? do rodzin, które chciały otoczyć je cieplejszą opieką. Nie znających angielskiego ?pakowano? do pociągu z karteczką i nazwiskiem osoby, która miała ich odebrać.

Aleksandra Kulakowa do dziś pamięta pierwszą noc u nowych opiekunów. Zbudziła się, gdyż chciała pójść do ubikacji, która mieściła się po drugiej stronie podwórza. Gdy próbowała otworzyć drzwi, zaczął za nimi szczekać olbrzymi pies. Chciała wyjść przez okno, pies był już przy nim. Zdesperowana załatwiła potrzebę do wazonu, z którego wyjęła kwiaty. Rano, myślała, że wybuchnie skandal. Tymczasem w wazonie znów stały świeże kwiaty.

Wreszcie Aleksandra Kulakowa trafiła do rodziny pani Elen Mc Aloon, która opiekowała się nią do jej wyjazdu do Polski Zaprzyjaźniła się z córką pani Elen Carmel Spiers, z którą do dziś utrzymuje kontakty.

 

Szczęśliwe powroty

 

Tymczasem Albina Wawrykowa opuściła więzienne mury i odnalazła swą mamę. Znalazła mieszkanie, lecz nie znalazła odpowiedzi na pytanie, jak żyć. Wiedziała, że nie może stracić nadziei, iż wróci do kraju i zaczęła usilnie się starać o powrót do Polski. Nie zgodziła się na przyjęcie obywatelstwa rosyjskiego, więc dokument, jaki otrzymała, bardzo ograniczał możliwość pracy i poruszania się po ZSRR. Tym razem pomogli jej Żydzi ?  polscy obywatele, którzy na czas wojny schronili się w Rosji. Udało jej się dotrzeć do Moskwy, gdzie załatwiła zgodę na opuszczenie Związku Radzieckiego. Wróciła w maju 1946 r. i od razu zaczęła szukać córki. Próbowała odnaleźć ją przez PCK i... Jana Kiepurę, który ? posiadając rozległe międzynarodowe kontakty ? pośredniczył w poszukiwaniach. Córkę odnalazła jednak organizacja Joint, która przesłała list z wiadomością, iż Aleksandra Kulakowa znajduje się w Pahiatua. Potem potwierdził to MCK. Pani Albina próbowała wiele razy dotrzeć do dziecka i wyjechać do Nowej Zelandii, ale bez sukcesu. Ostatecznie na koszt rządu Nowej Zelandii córka wróciła do Polski 30 maja 1948 r.

? Rząd polski nie był zainteresowany finansowaniem i utrzymywaniem tak dużej grupy polskich dzieci i nie naciskał w naszej sprawie tak, jak w przypadku dzieci z Europy ? twierdzi Aleksandra Kulakowa, która miała wówczas 12 lat i wracała do Polski przez Panamę i Anglię, gdzie przesiadła się na ?Batorego?. W podróży towarzyszyli jej kapelan ks. Michał Wilniewczyc (który zmarł w 1997 r.) i urszulanka szara Maria Aleksandrowicz, a także Olga Krzyżanowska.

 

Pośmiertne laury

 

Aleksandra Kulakowa w latach 60. osiadła wraz z mężem i mamą w Bielsku-Białej. Dziś jest szefową dobrze prosperującego zakładu, który produkuje wyroby na rynki zachodnie. Zawsze uważała, że należy podziękować potomkom księstwa Marii i Kazimierza Wodzickich, którzy zainicjowali przyjazd do Nowej Zelandii ponad 700 dzieci polskich, i rządowi Nowej Zelandii za opłacenie i zorganizowanie akcji pomocy i zabezpieczenie im bytu do końca edukacji. Przez wiele lat nikt tego oficjalnie nie zrobił. Dopiero w 2011 r. ?za wybitne zasługi w działalności na rzecz niesienia pomocy polskim uchodźcom, dzieciom osieroconym na Syberii? Maria i Kazimierz Wodziccy zostali pośmiertnie odznaczeni Krzyżami Komandorskimi Orderu Odrodzenia Polski. Odznaczenia odebrał ich wnuk Michał Wodzicki.

 

A to Polska właśnie...

 

Odznaczeń nadanych pośmiertnie księstwu Wodzickim już nawet syn nie mógł odebrać. Od tamtych wydarzeń minęło bowiem prawie 67 lat.

? Niespieszno rządzącym nagradzać cichych bohaterów. Tylko czy nie trzeba było staranniej przygotować uroczystości? Czy minister Jerzy Pomianowski powinien się spóźnić prawie godzinę, zdawkowo przepraszając ? ?wiecie państwo, jak to w sejmie bywa?? Czy nie powinien wcześniej przeczytać tekstu, żeby nie robić pomyłek? Czy ?pahiatualczycy? z Nowej Zelandii nie mogli napisać i przesłać do odczytania paru słów wdzięczności, tak jak to zrobiliśmy w 50 rocznicę powstania obozu w Pahiatua, przesyłając z Polski podziękowania od tych, którzy wrócili? Przesyłając mi zaproszenie, nie załączono programu uroczystości. Nawet nie pomyślałam, że będzie tak mało serdecznie. Ot, taki polski ?jakośtobędzizm?. Postanowiłam poza programem ocieplić atmosferę i wręczywszy prawnuczce księstwa Wodzickch symboliczną różę, podziękowałam tym wspaniałym ludziom, wyjaśniając, że byłam w jej wieku, gdy jej dziadek podarował mi wolny świat. Tak bardzo cieszyłam się na tę uroczystość, a pozostał niesmak. Tyle lat nie zrobiło się tego, co powinno było zrobić, a gdy już się zrobiło, to wyszła polska bylejakość ? powiada Aleksandra Kulakowa.