Jan Picheta

 

Tułacze życie dzieci cz. 2

 

 

Paczki z Rawy

 

Priedsiedatiel nie wiedział, że nauczyła się prowadzić wielbłądy i wiedziała, jak sprawić, żeby nie opluły poganiacza. Wzięła więc podwodę i pojechała do posiółka. Okazało się, że szpital bardzo potrzebuje salowych. Zadzwonili do kogoś ważnego i dostała zezwolenie na cztery miesiące pracy w szpitalu, jeśli będzie się dobrze sprawowała. Dlatego następną zimę nie spędzały już w kołchozie. Albina Wawrykowa dostała przydział chleba. Można było kupić trochę cukru łupanego z cukrowej głowy... Był zawsze głęboko schowany, ale kiedy tylko przychodziła po pracy ze szpitala, mała Aleksandra zaczynała prosić o kawałeczek cukru.

Jeszcze jednak śniegi nie stopniały, a przewodniczący kołchozu wysłał podwodę, bo bał się, że uciekną i zostanie rozliczony za wypuszczenie kryminalistów. Wróciły więc do kołchozu. Odkąd zaczęła się wojna niemiecko-sowiecka, było jeszcze gorzej. Na początku zsyłki przychodziły listy, docierały przesyłane z okolic Kijowa przez znajomych kolejarzy paczuszki. Teraz pozostawały bez wieści, tyle że tubylcy przestali być nieufni.

 

Polski sierociniec

 

Kontakt ze światem zewnętrznym był jeszcze bardziej utrudniony. Dopiero na przełomie sierpnia i września 1941 r. dowiedziały się o amnestii dla Polaków. Było już po wykopkach... Ciężarówką przyjechał po zboże kierowca. Dostał bakszysz od kogoś z polskiej placówki, żeby dostarczać tam, gdzie pracują Polacy, egzemplarze Prawdy z informacją o amnestii.

? Mama od razu poszła z awanturą do priedsiedatiela. ? Taki, owaki, wiedziałeś, a nie powiedziałeś! Muszę dostać przepustkę, zorientować się, co dalej robić ? wspomina Aleksandra Kulakowa.

Jej mama pojechała do Aktiubińska. Okazało się, że Polacy jadą całymi rodzinami na południe. Przewodniczący kołchozu już nie miał prawa ich zatrzymać. Załatwiła, że mogły wyjechać z kołchozu do posiółka. Wynajęła sień, w której mieszkały już poprzednio. Spotkała panią Grosicką pracującą w polskiej placówce w Kujbyszewie, która bodaj znała jeszcze ojca pani Aleksandry. Okazało się, że poszukują ludzi do opieki nad polskimi dziećmi z dietdomów i pomocy przy organizacji wyjazdu tych dzieci z ZSRR. Władze przydzieliły Albinie Wawrykowej magazyn, w którym pierwotnie była cerkiew, na dietdom dla polskich dzieci. Dowiadywała się, kogo, gdzie przekazano, do jakiego oddano dietdomu. Milicja dużo dzieci zgarniała na dworcach, gdyż tam koczowały i wzywała do odebrania. Nawet miejscowi, u których mieszkały dzieci, też odzywali się, żeby nie mieć tylu gęb do wykarmienia...

? Mama odnalazła i zgromadziła w Akkemirze około pięćdziesięciorga dzieci. Zaczęło się od sióstr Underkównych, których dwaj starsi bracia poszli do armii Andersa. Część dzieci uciekała jednak z sierocińca, przyłączając się nawet do biezprizornych. Nie potrafiły już żyć spokojnie. ?Opanować? taką gromadę ?po przejściach? było bardzo trudno; trudno też było wyżywić. Dzieci dostawały konserwy, mleko w proszku, kakao z unrowskich darów, które kosztem wojska wygospodarowywała polska placówka i przysyłała do Akkemiru. Było tego niewiele. Pani Albina dostawała też pieniądze na potrzeby sierocińca. Kupowano więc w kołchozie zboże, ziemniaki czy kaszę. Gotowano zupę z pszenicy, żeby chociaż dwa ciepłe posiłki dziennie dzieci dostały ? wspomina Aleksandra Kulakowa.

 

Ewakuacja zakończona

 

W czasie oczekiwania na wyjazd do Persji wpłynęło do sierocińca kolejne zawiadomienie o polskich dzieciach. Skończyła się kwarantanna w wagonie odstawionym na bocznicę. Dorośli zmarli, żyje trójka dzieci. Władze miejscowe chciały, żeby polskie dzieci zabrano do sierocińca. Pojechała po nie Albina Wawrykowa z opiekunką, panią Lucyną. Dzieci były zawszawione. Jedna z dziewczynek miała czarną chustę. Kierowniczka sierocińca myślała, że chusta mieni się wplecioną w nią nitką, a tymczasem to były rzędy wszy. Rozebrała dzieci z odzieży, którą trzeba było spalić. Próbowała jednak ratować buty. Odzież można było dostać za konserwę, o buty było dużo trudniej. Dzieci ogoliła, wykąpała, przebrała. Wszystko to robiła w stepie przy bocznicy i przy zachowaniu ostrożności.

Wszy musiały jednak przejść na panią Wawrykową i opiekunkę, gdyż wkrótce one oraz jedna z dziewczynek zachorowały na tyfus. Dziewczynka wyzdrowiała, opiekunka leżała w poważnym stanie, mama Aleksandry również, ale już nie była nieprzytomna i w zasadzie wychodziła z choroby, kiedy to przyjechał długo oczekiwany konwojent ze stosownymi zezwoleniami i dokumentami potrzebnymi na wyjazd do Persji.

? W okolicy była też jego rodzina, która miała się ewakuować razem z nami. Mama tłumaczyła, żeby zabrał choć dzieci, że po takim okresie już na pewno nikt nie zachoruje, ale nie udało się go przekonać. A może naprawdę nie mógł nas zabrać?... ? pyta Aleksandra Kulakowa.

 

Ślad Hanki Ordonówny

 

? Nadchodziła zima, a mama została z gromadą dzieci, w cerkwi-magazynie. Co zrobić z pięćdziesięciorgiem dzieci, gdy trudno tam przeżyć nawet latem!? Słała rozpaczliwe telegramy, ale dostała z naszej delegatury odpowiedź: ? Ewakuacja zakończona, ostawajties w miestie żitielstwa. Niektóre dzieci nie chciały wrócić tam, skąd przyszły, czyli do sowieckich dietdomów, w których mieszkały. Nie znały rosyjskiego, dokuczano im. Dzieci wobec siebie potrafią być okrutne i niesprawiedliwe. Mama poruszała, kogo tylko było można. ? Poleciliście mi ocalić dzieci, ale ja ich nie ocalę! W zimnej cerkwi? Udało się w końcu załatwić zgodę na wyjazd. Widocznie władza też chciała się nas pozbyć, bo dali zezwolenie. Wyjechaliśmy 6 stycznia 1942 r. do Aszchabadu ? wspomina Aleksandra Kulakowa.

Jej mama miała dokumenty zezwalające na opuszczenie ZSRR. Gdyby znalazła jakąś ciężarówkę, załadowałaby dzieci i wyjechała z nimi. Wcześniejsze przejścia i gwałtowna zmiana klimatu spowodowały jednak, że dzieci zaczęły chorować i nie nadawały się do dalszej podróży. Zatrzymano się w Aszchabadzie na leczenie, odkarmienie i wypoczynek.

? Cała grupa została umieszczona w polskim ośrodku w Aszchabadzie. Założyła go Hanka Ordonówna dla polskich grup, które miały się stamtąd ewakuować ?w świat?. Ordonka wywiozła swoje dzieci do Indii, ale ośrodek pozostał i zjeżdżały do niego następne grupy. Wówczas w ośrodku przebywało około 360 osób ? wspomina Aleksandra Kulakowa.

 

Bez opieki

 

Po zerwaniu stosunków między Moskwą a rządem londyńskim szanse na opuszczenie ZSRR malały z każdym dniem. Sowieci znów zaproponowali polskim obywatelom przyjęcie rosyjskiego obywatelstwa. Czterdziestoosobowy personel sierocińca odmówił. Władze sowieckie wezwały kolejno prawie wszystkich dorosłych mieszkańców polskiego ośrodka do urzędu. Przed rozmową proponującą przyjęcie rosyjskiego obywatelstwa należało okazać dokumenty, które im zatrzymano. Po kilku dniach Polaków wezwano do innego urzędu, w którym zażądano dokumentów... Obowiązywał absolutny zakaz przebywania i poruszania się bez dokumentów. Za złamanie przepisu groził sąd doraźny z wyrokiem nawet kilku lat więzienia.

Albina Wawrykowa została skazana na dwa lata więzienia za pobyt w ZSRR ?biez passporta i propiski?. W taki to sposób aresztowano cały personel sierocińca. Dzieci musiały same zorganizować życie w ośrodku. Chłopcy ustawili warty. Zarządzili dyżury w kuchni. Starsze dziewczynki zorganizowały posiłki, mycie, modlitwę, spanie. Po pewnym czasie zwolniono kilka osób z personelu.

W końcu dzięki staraniom ambasady dzieci wyjechały z ZSRR niemal bez dorosłych opiekunów. Aleksandra Kulakowa twierdzi, że wówczas graniczyło to z cudem. Był to chyba ostatni transport grupy polskich dzieci, które opuściły Związek Radziecki w listopadzie 1943 r.


c.d.n.