Także malarza można naszkicować - tego dowodzi Juliusz Wątroba, kreśląc szkic urodzonego w Rudzicy wybitnego portrecisty Józefa Kidonia

Spoczął na Powązkach w Warszawie, do których wędrował 78 lat. Urodził się w Rudzicy 9 marca 1890 r. Ojciec Franciszek Kidoń. Matka Matylda z domu Kermel. O Józefie Kidoniu muszę napisać. Koniecznie! Jest to moim świętym obowiązkiem, przynajmniej z kilku powodów. Niedaleko centrum wsi, w dzielnicy zwanej z dawna Grabówką, stoi do dziś dom o numerze 47, w którym przyszedł na świat przyszły artysta, wybitny portrecista ? Józef Kidoń. Najbardziej dla mnie wzruszające jest to, że w tym samym domu, choć 10 lat później, urodziła się moja babcia Jadwiga (z domu Gaszczyk), a w 1924 r. moja matka Maria (z domu Śmieja). Tak to bowiem bywało, że w wiejskich domach gnieździło się czasem i po kilka rodzin. Wyjątkowy jest dla mnie też fakt, że dom urodzenia malarza sąsiadował z drewnianą zabytkową chałupiną (rozebraną w 1954 r.) rodziny Wątrobów, w której zjawiłem się na tym najpiękniejszym ze światów. Co jednak najdziwniejsze: aż do tej pory nie mieliśmy pojęcia o tym, że oto przed nami, z naszych przodków, z naszej wsi rodzinnej, wywodził się ktoś tak wybitny. I dopiero wystawa prac artysty w Muzeum Historii Katowic i starania związane z wydaniem publikacji autorstwa Eweliny Krzeszowskiej pt. Józef Kidoń portret artysty, spowodowały, że ostatecznie wyjaśniono miejsce urodzenia malarza, którym jest Rudzica (a nie ? jak mylnie podawano wcześniej ? Rudnica na Białostocczyźnie). Niepodważalnym dowodem jest wpis w parafialnej księdze metrykalnej oraz odpis skróconego aktu urodzenia z Urzędu Gminy Jasienica. Józef Kidoń, nim

zawędrował na salony

? w których portretował przedstawicieli ówczesnych elit, dzieciństwo i młodość spędził w Rudzicy. Zastanawiam się, o czym rozmyślał Józek w pierwszych latach swojego żywota, bo już w dorosłym życiu jedynym zapisem z tamtych lat, była zdawkowa informacja o matce i ojcu ??byli ubodzy. Lato młodości upłynęło pod troskliwą opieką rodziców. Już wtenczas marzyłem o ?portrecie?. Z innego źródła wiemy jeszcze, że po ukończeniu w tutejszej szkole siódmej klasy, wyjechał do kuzynów, do Lwowa. Widział wtedy to, co i ja dzisiaj: od północy uliczkę, dom sąsiada (rozebrany przed kilkoma laty), łąki, pola uprawne, w odległości kilkudziesięciu metrów bukowy las, a gdy wdrapał się na wiekową lipę, która stała tuż obok domu, musiał widzieć landeckie stawy, i znowu zagajniki, pola, wioski, lasy? rozpływające się gdzieś na horyzoncie równinnego pejzażu Śląska. Nie mógł widzieć tylko Zalewu Goczałkowickiego, bo go wtedy jeszcze nie było.

A gdy spojrzał na południe, to w zachwyt wprawiać go musiała rozległa panorama z szachownicą pól uprawnych na wzgórzach, zwieńczona widocznymi jak na dłoni, rozległymi, osnutymi tajemniczą błękitnawą mgiełką, Beskidami. Pewnie sobie zadawał pytanie: ? A co tam dalej? Gdy przed kilkunastu laty pisałem słowa do hymnu szkoły w Rudzicy, którego najważniejszy wers mówił o tym, że ??z rudzickiego wzgórza widać cały świat?, nie przypuszczałem, że te słowa najtrafniej oddają istotę wędrówki Józefa Kidonia. On to

?z zabitej dechami wsi?

czy z ?tej dziury na kopcu?, jak mawiali złośliwi, dotarł na sam szczyt.

Mimo że od urodzenia trwał w urokliwym otoczeniu, głównym tematem jego twórczości (choć malował także pejzaże, martwe natury, akty) stał się portret, o którym marzył już od dzieciństwa. W nim też najpełniej objawił swój geniusz. Może zaczynem myśli o tej tematyce były obrazy świętych na ścianach każdego wiejskiego domu? Musiał się przecież wpatrywać przed snem w zatroskaną twarz Matki Boskiej, Jezusa płaczącego nad Jerozolimą, Józefa z białą liliją? A obrazy ze stacjami Drogi Krzyżowej w rudzickim kościele, do którego miał pięć minut, z pełnymi ekspresji wyrazami twarzy: cierpiącego Chrystusa, Marii, Piłata, Szymona z Cyreny, Weroniki, żołdaków? To musiało wywrzeć wielkie wrażenie na wrażliwym chłopcu. Czy już wtedy postanowił, że będzie malował twarze, portrety, w których wiele ciepła i prawdy o życiu? Co robił jako kilku czy kilkunastoletni chłopiec? Czy pasał krowy na pobliskich łąkach i ?rajczulach?? Czy przed zimą chodził z rodzicami na ?karkoszki? (opadłe z drzew suche gałęzie) na opał, a w ?dzichtach? (płócienne kwadratowe płachty z taśmami lub sznurkami na końcach) przynosił z lasu suche liście na ściółkę dla zwierząt? Czy

rozrzucał widłami gnój

i sadził ziemniaki? Czy brał udział w żniwach ? jak sąsiednie rodziny ? krocząc obok matki za żeńcami ścinającymi kosami zboże, odbierając je i wiążąc ?powrósłami? w snopy, ustawiane następnie w ?babki?? Tu godzi się przypomnieć, że herbem Rudzicy jest właśnie na niebieskim tle, rolnik trzymający w lewej ręce kosę, wspartą na ramieniu, a prawą ręką wskazujący ziemię ? wartość najważniejszą, ziemię matkę, żywicielkę, która wtedy, i jeszcze w nie tak odległych czasach, znaczyła znacznie więcej, niżby to wynikało z jej materialnej wartości. Czy chodził z ojcem na grzyby? Na pewno, bo w lasach i zagajnikach aż roiło się od ?prawoków?, ?poloków?, ?kozoków?, ?brzozioków?, ?sinoli?, ?maśloków?, choć ?gadówek? było jeszcze więcej. Musiał też chodzić jak wszyscy do kościoła i od czasu do czasu robić półgodzinny spacer do kaplicy św. Wendelina, położonej malowniczo w leśnej dolinie (w dzielnicy zwanej, jak na ironię, Piekłem) i stojącej na źródełku z cudowną wodą pod ołtarzykiem, która uzdrawia (do dzisiaj) wierzącym chore oczy. I pewnie asystował przy ?zbijaczce?, wsłuchiwał się w opowieści bab przy ?szkubaczkach?? A może zaglądał też do Stuskowej gospody, gdzie odbywały się wszystkie wesela? Ej, wspomnienia o świecie, który minął, ale miałem go szczęście jeszcze poznać, a który dla dorastającego Józka był czymś zupełnie normalnym!

Opuścił jednak Rudzicę i wyjechał do Lwowa. Jakież ogromne wrażenie musiało na nim wywrzeć to wielkie miasto! Przecież do tej pory mógł być najdalej jedynie w Skoczowie, gdzie odbywały się targi ze wszystkim: płodami rolnymi i wyrobami, zwierzętami domowymi, owocami, wiklinowymi koszami, zabawkami, miotłami? W polskim Lwowie od 1910 do 1914 r. studiował w Wolnej Akademii Sztuki. W czasie I wojny światowej jako oficer armii austriackiej przebywał koło Triestu. Tam był malarzem wojskowym i tworzył dla... prasy. Po wojnie wrócił do Lwowa, którego w roku 1919 bronił przed Ukraińcami. W 1922 r. przyjechał do Warszawy, gdzie pracował w ambasadzie angielskiej, amerykańskiej, japońskiej i szwedzkiej. W następnym roku udał się na roczny pobyt do Włoch, aby zwiedzić Wenecję, Florencję, Rzym, Neapol i Capri. Zobaczył dzieła tylu mistrzów, tyle atrakcyjnych i egzotycznych pejzaży? Czy pamiętał jeszcze rudzickie widoki? Po powrocie do Warszawy został członkiem Związku Polskich Artystów Plastyków.

Portretował najważniejsze postacie

z marszałkiem Józefem Piłsudskim i premierem Władysławem Grabskim na czele. Stał się twórcą uznanym i cenionym. W roku 1927 przeniósł się do Katowic, gdzie dwa lata później, razem ze Stanisławem Ligoniem założył Związek Zawodowy Artystów Plastyków na Śląsku. W 1931 r. odbył roczną podróż artystyczną do Paryża, Belgii, Holandii, Niemiec. W 1939 r. był znowu we Lwowie, gdzie miał pracownię. II wojnę światową spędził prawdopodobnie w Warszawie i Krakowie. W latach 1948-1950 działał i wystawiał w ramach grupy Polskich Artystów Niezależnych w Warszawie, dokąd przeniósł się na stałe. W 1956 r. należał do założycieli Ogólnopolskiej Grupy Zachęta. Brał aktywny udział w działalności wystawienniczej. W 1959 r. na sześć miesięcy wyjechał do Meksyku w odwiedziny do córki Bożeny. Umarł 10 marca 1968 r. Pochowany został na Powązkach.

Józef Kidoń był artystą wybitnym, o czym świadczą liczne wystawy m. in. we Lwowie, Warszawie, Łodzi, Katowicach, a także znamienite nazwiska portretowanych. Portrety męskie malował głównie farbami olejnymi, tradycyjnie ujmując temat i technikę malarską. Najbardziej jednak zasłynął jako twórca malowanych najczęściej pastelami portretów kobiet, portretów jakże pięknych, subtelnych, w których genialnie łączył lekkość, delikatność, miękkość, grę świateł i odcieni, aby w pełni podkreślić urodę modelek. Tak powstawały dzieła, którymi zachwycali się jemu współcześni, lecz i dzisiaj, jak mi się zdaje, te nastrojowe portrety nic nie straciły na świeżości rozsiewającej niezniszczalne piękno. Osobną grupę dzieł stanowią autoportrety, które malował przez całe dorosłe życie. Choć z różnych okresów, różniące się stylistyką, techniką malowania, przebraniami itd., łączy je wszak jedno: spogląda na nas człowiek pewny siebie, odważny i dumny, znający swoją wartość, nienagannie wyglądający, zazwyczaj uśmiechnięty, któremu świat leży u stóp. Dziś powiedzielibyśmy krótko ? człowiek sukcesu!

Tym bardziej zdumiewać musi milczenie artysty dotyczące okresu dzieciństwa i młodości. Jakby tego najważniejszego czasu w życiu każdego człowieka i decydującego o późniejszych wyborach w ogóle nie było. Czyżby się wstydził swojego pochodzenia, swojej plebejskości? Zastanawiające, że choć w licznych autoportretach kreuje się na wiele postaci w fantazyjnych strojach i nakryciach głowy ? od araba po pirata, to jednak nigdy nie występuje w stroju chłopskim, z widłami czy kosą w ręku, czy zmęczonego trudem oracza z lejcami w dłoniach i końmi w tle (miast pędzla, dzbana obfitości, kwiatów?). Chciał o tamtych latach zapomnieć, wykreślić je, wymazać? A może wspomnienia były tak traumatyczne, że wolał do nich nie powracać? W dwóch zaledwie zdaniach zawarł pierwszych dwadzieścia lat życia, pisząc o rodzicach, że ?byli ubodzy?? To daje wiele do myślenia, szczególnie mnie ? wszak moja babcia Jadwiga i matka Maria urodziły się w tym samym gnieździe, z tej samej biedy? (choć sąsiadka z drugiej strony, stara Miklarowa mawiała w najcięższych czasach, jak wspominał mój ojciec, że ?w dupie biyda, bo ziymioki na polu, grziby na słómiónce?). A babcia ? jak opowiadała ? podkradała macosze, swojej równolatce, chleb, który był pod zamknięciem, zmyślnie włamując się do kredensu. Tak ?podprowadzone? kromki chleba chowała za wiszącym pochyło na ścianie obrazie, z którego spozierali pobłażliwie święci, od razu ją rozgrzeszając? Zdziwienie wywołuje też fakt, że Jozef Kidoń nigdy

nie pokazał się w Rudzicy

?  by popatrzeć na miejsca, w których wzrastał, odwiedzić znajomych, zatrzymać się choć na chwilę. Gdyby był, wiedzielibyśmy o tym na pewno. A może zjawiał się tu ukradkiem, w tajemnicy? Przypuszczam, że młody Kidoń postanowił, iż wyrwie się z tej ogromnej nędzy i głodu, że osiągnie w życiu wiele, zostanie kimś niezwykłym, udowodni sobie i światu, że nie jest anonimowym chłopkiem z anonimowej wsi, z ?zadupia?, z ?kaczej rzyci?? Wszak był młody, miał talent, wrażliwość i wyobraźnię, którą tak daleko sięgał. I jeszcze marzenia, które ziściły się w pełni. Ile go to kosztowało wysiłku, pracy, wyrzeczeń, być może upokorzeń i pokory, nie dowiemy się już nigdy. Ale po jego niepospolitym i barwnym żywocie zostały dzieła głoszące pochwałę życia, portrety pięknych kobiet, świadczące o tym, że ten, który je powołał na płótnach do istnienia i zatrzymał w czasie, musiał to piękno zawsze nosić w sobie? A zrodziło się z rudzickich pól, lasów i ogrodów, z widoku gór, z tęsknoty za nim, z cieszyńskiej ziemi. Rok młodszy od Kidonia Gustaw Morcinek mówił, że ona ?zrodziła się z uśmiechu Boga?. Józef Kidoń ? za życia sławny i doceniany, a dzisiaj prawie zupełnie zapomniany, choć jego prace znajdują się i w Muzeum w Bielsku-Białej, i w Muzeum Śląska Cieszyńskiego. Nie ukrywam, że ten subiektywny szkic powstał z myślą o tym, aby twórczość wybitnego rodaka na nowo odkryć i przywrócić mu należne miejsce w naszej kulturze. Tym większe słowa uznania dla Eweliny Krzeszowskiej za pracę nad albumem ?Józef Kidoń portret artysty?, który został wydany staraniem Muzeum Historii Katowic (to z niego czerpałem wiadomości o życiu malarza). Z inicjatywy Towarzystwa Miłośników Rudzicy w 120 rocznicę jego urodzin w 2011 r. odsłonięto pamiątkową tablicę na ścianie domu nr 47, w którym przyszedł na świat. Uroczystość odbyła się podczas ?Święta Stracha Polnego? zorganizowanego przez innego artystę malarza Floriana Kohuta, też z Grabówki, którego od miejsca urodzin Józefa Kidonia oddziela domostwo jeszcze innego nienormalnego liryczno-satyrycznego osobnika, ale to już tematy na inne barwne opowieści?