Wraz z prezydentem Lechem Kaczyńskim w katastrofie pod Smoleńskiem zginęło kilka osób pochodzących z beskidzkiej ziemi. Jedną z nich był Mariusz Handzlik. Wspomina go  Mirosław Łukaszuk.

Przed dwoma laty zginął na pokładzie samolotu lecącego z prezydentem Lechem Kaczyńskim do Smoleńska. Był wtedy ministrem w Kancelarii Prezydenta RP odpowiedzialnym za sprawy międzynarodowe. Trudno sobie wyobrazić, aby w takiej podróży zabrakło go obok głowy państwa. Wtedy dopiero, na fali wspomnień o zmarłych pasażerach katastrofy smoleńskiej, wielu bielszczan dowiedziało się, że Mariusz Handzlik pochodzi właśnie stąd.
Tu się urodził, wychował, mieszkał na os. Piastowskim, tu chodził do szkoły, najpierw podstawowej nr 21 przy ul. Emilii Plater, potem Technikum Budowlanego.

Po maturze wyjechał na studia do Lublina. Na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim zaczął studiować teologię dla osób świeckich, szybko przeniósł się na socjologię, gdzie specjalizował się w stosunkach międzynarodowych. Gdy kończył studia na początku lat 90., kraj się zmieniał, poszukiwano nowych kadr w tak ?wrażliwej? branży jak służba dyplomatyczna. Mariusz Handzlik został doradcą premier Hanny Suchockiej ds. polityki zagranicznej, potem na sześć lat trafił do Ambasady RP w Waszyngtonie jako pierwszy sekretarz, potem radca ds. polityczno-wojskowych.
Od 2000 r. znów był w Polsce, w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, dla którego oprócz funkcji dyrektora Departamentu Polityki Eksportowej i wicedyrektora Departamentu Polityki Bezpieczeństwa, wypełniał także zagraniczne misje: przewodniczącego Międzynarodowej Komisji Kontroli Technologii Rakietowych w Paryżu, a potem zastępcy stałego przedstawiciela Polski przy ONZ w Nowym Jorku. W 2006 r. przeszedł do Kancelarii Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, który poprosił go o stworzenie formalnych struktur dla prezydenckiej polityki zagranicznej. Od funkcji zastępcy dyrektora, poprzez dyrektora Departamentu Stosunków Międzynarodowych po ministra Kancelarii organizował podróże zagraniczne prezydenta Kaczyńskiego. Pochowano go na Cmentarzu Powązkowskim. 11 czerwca skończyłby 47 lat.

Z Bielska rodem

Dla wielu bielszczan Mariusz nie był po prostu jedną z ofiar katastrofy samolotu w Smoleńsku. Także dla mnie, kolegi z podstawówki, potem ze stancji w Lublinie. Znaliśmy go osobiście, kolegowaliśmy się z nim, wielu przyjaźniło. Akurat w jego przypadku nie było to trudne, zwłaszcza w późniejszym okresie. Dla Mariusza każdy moment był dobry na poznanie człowieka, z jego historią, pasjami, zdolnościami, ale i osiągnięciami. Jego znajomym zostawało się na całe życie. I w jego przypadku nie ma w tym przesady, bo nawet po całych latach przerwy spotkania miały zażyły charakter, dosłownie, jakby się widziało z nim poprzednio kilka dni wcześniej.
Pamiętał o wszystkim. Po dwudziestu latach spotkałem go kilka miesięcy przed śmiercią podczas inauguracji roku akademickiego w bielskiej Akademii Techniczno-Humanistycznej. Był tu częstym gościem, to jemu należy zawdzięczać spotkania z dyplomatami krajów europejskich, zwłaszcza na południe od Polski. Znał ich i zapraszał do Bielska-Białej. Miał wielki wkład w tutejsze rozumienie transgraniczności.
Mariusz Handzlik do matury mieszkał w stolicy Beskidów i choć opuścił ją, nigdy nie przestał się do niej przyznawać. I pomagał na miarę swoich możliwości, choćby wykorzystując znajomości z dyplomatami do organizacji spotkań. Przyjeżdżał regularnie do Bielska-Białej. Tutaj mieszka jego mama i siostra z rodziną. Odwiedzał grób ojca i zupełnie w swoim stylu organizował spotkania ze znajomymi, nieplanowane, takie ?na dziesięć minut?, kończone późno w nocy.
? Zamieszkałem w sąsiedztwie jego rodzinnego domu, więc w czasie przeróżnych świąt wpadaliśmy na siebie, zachodził do mnie, przegadywaliśmy długie godziny ? wspomina Marek Bernacki, wykładowca na ATH, znajomy Mariusza z czasów szkolnych. Mariusz Handzlik podczas takich pobytów w Bielsku-Białej wpadał także na mecze, wtedy I-ligowego Podbeskidzia, kibicował mu jako wielki fan piłki nożnej. Mimo zaledwie kilku godzin pobytu nad Białką zdołał wypełnić wszystkie punkty programu.
Marek Bernacki wspomina, że piłka nożna była wielką pasją Mariusza. Niespełnioną trochę, bo jako młody chłopak doznał kontuzji kolana, porzucił więc wyczynowe uprawianie sportu. ? To był osobny świat Mariusza, treningi piłkarskie. Wiedzieliśmy w szkole, że gra w piłkę nożną, ale jakoś tym się nie chwalił. Po latach zobaczyłem, że to u niego tak działa: miał różne kręgi znajomych, których ze sobą nie mieszał, bo ciągle brakowało mu czasu ? mówi Jarosław Bakun, kolega z podstawówki, a potem z okresu studiów w Lublinie.
Po skończeniu szkoły podstawowej ich kontakt się urwał, odnowili znajomość tuż przed maturą.
? Obaj planowaliśmy studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i bywaliśmy u prof. Adama Jonkisza, wtedy z Filii Politechniki Łódzkiej, też absolwenta KUL, dobrego ducha wszystkich takich kandydatów do Lublina ? dodaje Bakun. ? Mariusz lubił te spotkania, choć na filozofię raczej się nie wybierał.

Ciągnęło go w świat

Trudno to chyba nazwać przeznaczeniem do dyplomacji, ale zamiłowanie do podróży i poznawania świata u Mariusza datuje się chyba właśnie w tamtym okresie. Ciągnęło go w świat, to rzucało się w oczy. Skąd w takim razie pomysł o studiach w prowincjonalnym Lublinie, a nie w Warszawie, blisko międzynarodowych instytucji? Połowa lat 80. nie sprzyjała snuciu marzeń o służbie zagranicznej u takich osób, jak on ? wierzących i bez żadnych koneksji w peerelowskim aparacie dyplomatycznym. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek to zostało wprost powiedziane, ale Mariusz zastanawiał się nad zakonnym życiem misjonarza. Pewnie duża w tym zasługa ks. Jana Górskiego, wikarego z parafii św. Stanisława w Starym Bielsku, późniejszego profesora misjologii.
? Działaliśmy razem w oazie, organizowaliśmy rekolekcje w parafii. A Mariusz intensywnie szlifował język angielski na prywatnych lekcjach ? wspomina Marek Bernacki.
Dobra znajomość angielskiego szybko zaowocowała. Już na pierwszym roku studiów służył za tłumacza, gdy pojawiali się z wykładami zagraniczni goście. Wtedy też Mariusz zaczął korzystać z zaproszeń od poznanych osób, aby wyjechać za granicę. Takich możliwości z czasem, podczas studiów na KUL, pojawiało się coraz więcej. Mariusz był na nie przygotowany i wykorzystywał wizyty najbardziej efektywnie, jak się dało. Poznawał kolejne osoby, proponował swoją pomoc, współpracę. Jak widać, już wtedy nie tylko w Polsce ludzie szybko poddawali się urokowi Mariusza.
Marek Bernacki wspomina, że od czasów szkoły średniej Mariusz Handzlik był duszą towarzystwa. Podobał się dziewczynom, świetnie tańczył. Podczas studiów lubił bywać na imprezach. Nadal świetnie spełniał się w roli gospodarza i wodzireja bawiącego towarzystwo. I wtedy jednak ujawniało się u niego charakterystyczne podejście do ludzi ? poznawał nowe osoby, szybko ustalał, co mają ciekawego do powiedzenia i przechodził na poważne tematy.
? Dużo wiedział o świecie. Pamiętam, jak był podekscytowany, gdy na KUL miał przyjechać Zbigniew Brzeziński. Nawet nie bardzo wtedy wiedziałem, kto to jest ? mówi Jarosław Bakun.

Dyplomatyczne kopanie

Łatwo się zaprzyjaźniał, błyskawicznie niwelował dystans, jaki mają wobec siebie świeżo poznani ludzie. Zadawał pytania dotyczące intencji, motywacji, pytał o rady dla siebie, bo sam od razu wykładał swoją duszę na talerz przed rozmówcą. Przyznam, że nie pamiętam, aby kiedykolwiek się pomylił. Nie pamiętam sytuacji, a byłem świadkiem wielu, gdy Mariusz kogoś poznawał i mimo tej swojej ciekawości, stosownej w późniejszych etapach znajomości, został odrzucony, czy uznany za zbyt wścibskiego.
Świetnie pokazuje to sytuacja, opisana przez Waldemara Piaseckiego w Gazecie Wyborczej, gdy Handzlik po jednym z wykładów Jana Karskiego podszedł do niego, aby go poznać. Naprzeciw legendarnego kuriera z Warszawy, który z okupowanej stolicy przywiózł do USA raport naocznego świadectwa o tym, co działo się w getcie, stanął młody dyplomata bez żadnego doświadczenia. Oświadczył prosto z mostu z szerokim uśmiechem na twarzy, że legendarny kurier jest dla niego mistrzem i prosi go o udzielanie prywatnych lekcji dyplomacji. W ustach kogoś innego łatwo byłoby wziąć takie słowa za bezczelność. Jan Karski z Mariuszem się zaprzyjaźnił, do końca już życia udzielał rad, ważnych nie tylko dla samego dyplomaty i jego kariery, lecz także dla Polski, dla jej rokowań z Amerykanami w sprawie przyjęcia do NATO. Handzlik był przy śmierci kuriera z Warszawy jako bliska mu osoba.
Waldemar Piasecki, zaprzyjaźniony z nim od czasów lubelskich, nie jest jedynym świadkiem pobytu Mariusza Handzlika w Waszyngtonie i jego służby dyplomatycznej. Rewelacje publicystów pewnie będą musieli potwierdzić historycy, ale to niespożytej energii Mariusza i wielkiej ciekawości świata i ludzi w dużej mierze zawdzięczamy przyjęcie do NATO. Tak właśnie to ujmowali świadkowie, jeszcze za życia bielszczanina. Przyznawali to sami Amerykanie, Medal za Wybitną Służbę Publiczną nadał mu sekretarz obrony USA jako pierwszemu polskiemu dyplomacie. ?Wyróżnił się jako główny łącznik polskiego rządu w sprawie przygotowania Polski do wejścia do NATO? ? brzmiało uzasadnienie.
Do zadań dyplomaty należy tworzenie nieformalnych znajomości z ludźmi z kręgów władzy. Dla Mariusza nie był to jedynie obowiązek, on z tego uczynił wręcz klucz starań o zgodę Stanów Zjednoczonych dla Polski w NATO. Nie miał problemów z poznawaniem ludzi, toteż założył drużynę piłkarską i zaprosił do wspólnego grania ludzi z Pentagonu i Kapitolu. Nie sekretarzy obrony czy senatorów, ale młodych analityków, asystentów, przygotowujących dokumenty dla swych mocodawców. Wykorzystał ten kanał komunikacji, aby w sposób nieformalny szybko i jasno tłumaczyć polskie stanowisko w kluczowych sprawach.
? Cały Maśko [tak nazywali koledzy Mariusza Handzlika jeszcze w szkole podstawowej ? przyp. Łu], szalone pomysły, tysiąc na minutę, wydaje się nie do zrealizowania. A jednak jakimś cudem mu wychodziły. To była taka szczera gęba, na którą ludzie natychmiast się otwierali ? wspomina Jarosław Bakun, kolega ze szkoły podstawowej, a potem z okresu studiów w Lublinie.

Tak szybko?

Przykro mówić, ale nie wykorzystałem okazji. Po dwudziestu latach spotkaliśmy się na inauguracji roku akademickiego w ATH. Miałem wrażenie, że po raz ostatni gadaliśmy może tydzień wcześniej. I od razu umówiliśmy się na wywiad. Okazało się, że mimo odległości dobrze wiedział, czym się zajmuję, co robię. Jak to miał w zwyczaju, nie pchał się w światła reflektorów, ale nie odmawiał udziału w ciekawych wydarzeniach.
Przy najbliższej okazji mieliśmy znów porozmawiać, już tak poważnie, ?do gazety?. Niestety, nie zdążyłem.