Niewielu wie, że ten charakterystyczny głos dojmująco odśpiewujący Stinogwskie Roxanne w musicalu Moulin Rouge pochodzi z Bielska-Białej

Wielbiciele bielskiej sceny teatralnej mogą pamiętać Jacka Komana z ról w takich spektaklach jak ?Pan Tadeusz?, ?Sen Nocy Letniej? czy ?Henryk IV na łowach?,  obecnych w bielskim repertuarze pod koniec lat 70. Dla fanów kina jednak artysta rozpoznawalny będzie natychmiast, bo któż nie oglądał filmu ?Moulin Rouge!? z Nicole Kidman i Ewanem  McGregorem? Któż nie pamięta najbardziej poruszającej sceny szaleństwa namiętności, w której tancerz z Buenos Aires śpiewa ?Roxanne? bardziej przekonująco od Stinga? Mało kto jednak wie, że ta scena całą swoją ekspresję zawdzięcza? demonicznemu Argentyńczykowi  rodem z  Bielska-Białej, który dziś wspomina swoje miasto dosyć... boleśnie!

? Miałem wtedy może cztery, góra pięć lat. Na dworze temperatura, jak to w styczniu bywa, jakieś ?20 stopni ? wspomina ze śmiechem Jacek. Stałem na moście nad Białką przy ówczesnej Dzierżyńskiego, dziś 11 Listopada, a mnie nagle przyszło do głowy spróbować, jak to jest dotknąć językiem mrożonej poręczy mostu. Przekonałem się, że to szatańska pułapka! Przywarłem do barierki na całego, nie mogąc oderwać języka, który kompletnie zdrętwiał! Chciałem krzyczeć, ale to trudne, kiedy ma się przyklejony język, a usta powoli napełnia słodkawy smak krwi. Strach przed wyśmianiem przez kolegów był jednak na tyle silny, że w absolutnej desperacji skupiłem całą odwagę pięciolatka i siłą wyrwałem się z piekła, choć piekło jak diabli jeszcze długo? Wkrótce jednak miałem okazję przekonać się, że nie takie znów piekło straszne, jak go malują? W pewnym sensie pomogli mi w tym moi rodzice ?kontynuuje bielskie wspomnienia artysta. ? Pamiętam jeden ze spektakli moich rodziców. Mój ojciec Adam Koman grał diabła w ?Panu Twardowskim?? to była bajka, na którą chodziłem dość często. Pamiętam taki zwyczaj w teatrze, że na koniec spektaklu dzieci rzucały temu diabłu cukierki na scenę. To był dla mnie najbardziej ekscytujący moment, bo wiedziałem, że za chwilę pobiegnę za kulisy do jego garderoby, gdzie czeka na mnie fura cukierków! I cudowna czarownica Halina Dobrowolska, moja mama? dosłownie i w przenośni spływająca w powietrzu na miotle prosto na scenę. Nie pamiętam, co to był za spektakl, ale to była absolutnie magiczna chwila dla mnie jako dziecka. Syna diabła i czarownicy ? dodaje ze śmiechem.

My Cyganie, co pędzimy z wiatrem?

? Przedstawiony magii teatru mogłem jednocześnie obserwować, jak się ją kreuje, jak wygląda od kuchni, tak więc dwoistość doświadczeń dopadła mnie dość wcześnie. A magia od kuchni wygląda nieco inaczej i czasem jest gorzkawa w smaku, szczególnie z perspektywy dziecka, które co raz musi opuszczać swój plac zabaw ? twarz mojego rozmówcy na chwilę poważnieje. ? Aktorzy kiedyś prowadzili bardzo cygańskie życie. Co kilka lat takie tabory rodzin aktorskich przemierzały kraj, by na jakiś czas zakotwiczyć w jakimś mieście, czasami na jeden sezon, czasami na kilka? To zależało od kontraktu albo dyrektora teatru, który, jeśli sam zmieniał pracę, często zabierał ze sobą swoich aktorów. Z tego powodu tak też rzucało naszą rodzinę ? po Bielsku-Białej do Koszalina, z Koszalina do Szczecina, potem do Łodzi. Dzieci są ofiarami takiego sposobu życia, także życia w obcych ścianach, bo teatr często zastępował dom, czy raczej był właściwie domem. Bywało, że mieszkaliśmy w budynku teatru, który był moim poligonem zabaw. Normalnie dzieci po lekcjach szły na podwórko, a ja biegałem po teatrze, po dekoracjach. Znałem na pamięć nie tylko wszystkie zakamarki, ale i wszystkie spektakle. To musiało odcisnąć jakiś trwały ślad w psychice. Ostatecznie przecież zostałem aktorem, chociaż jako nastolatek chciałem być archeologiem, a potem marynarzem!  I paradoksalnie ? zamyśla się na chwilę, bawiąc łyżeczką do herbaty ? okazało się, że właściwie wszystko, o co mogło mi chodzić w moich naiwnych wyobrażeniach, spełniło się, bo przecież praca nad Szekspirem, budowanie czy rekonstrukcja bohatera scenicznego opartego na autentycznej postaci ? a zdarzyło mi się grać na przykład Pabla Picassa, Maksyma Gorkiego czy Roya Cohna, wymaga sporej wiedzy historycznej. Z drugiej strony będąc aktorem, jestem w nieustannej podróży. Ciągłe zmiany miejsca powodują, że włączam się na krótki, intensywny moment w życie ludzi, których być może już drugi raz nie spotkam. Uczestniczę w życiu, które normalnie toczy się poza naszym ? moim udziałem? Może jest to jakieś wypełnienie potrzeby, zrodzonej przez ten cygański tryb życia, stworzony w dzieciństwie, który w jakiś sposób powielam?

Pod osłoną nieba

Zawsze chciałem wyjechać do Australii. Po nocach mi się śniła podróż za ocean. Bezkres nieba i ziemi smaganej wiatrem i rozgrzanej słońcem. Miałem dwadzieścia parę lat, rozsadzała mnie ciekawość świata i możliwość konfrontacji siebie. Wyjechaliśmy z bratem i jego dziewczyną w1981 r. do Austrii. W oczekiwaniu na wizę australijską kombinowaliśmy, jak przetrwać. Pracowaliśmy na budowach, w barach, a jak nie było roboty, oglądaliśmy westerny po niemiecku, zajadając kradzioną z pola kukurydzą.

Do dziś pamiętam smak parówki podgrzewanej w umywalce ciepłą wodą!

No i w końcu się udało! Z wizą i walizą w ręce wylądowałem pewnego dnia na lotnisku w Perth. Nigdy nie zapomnę tego pierwszego, bardzo zmysłowego wrażenia. Odurzającej zmysły fuzji nieznanych wcześniej zapachów i dźwięków. W życiu nie widziałem tak usianego gwiazdami nieba! Pamięć tego pierwszego wrażenia pozwalała mi przetrwać bolesną trochę konfrontację z? szorstkością ziemi, bo zanim stanąłem dwoma nogami na deskach teatru, robiłem wszystko, żeby się utrzymać. Pracowałem w barach, sprzedawałem owoce na targu. Przez jakiś czas nawet jako poganiacz bydła. Te doświadczenia nie były łatwe, ale stały się dla mnie dobrą lekcją pokory wobec życia.

? Emigranci czarowną noc przeżywają na pełnym morzu?

...szczególnie kiedy ląd jest obietnicą ? śmieje się Jacek. ? Ta przypadkowa zbieżność tytułów jednoaktówek Mrożka, którymi debiutowaliśmy na scenie, była w niezamierzony sposób  oczywiście, wierzchnim odzieniem, rodzajem płaszcza, który ściągasz, gdy wchodzisz do domu. Kiedy w Perth założyliśmy bez pieniędzy i bez nadziei na pieniądze swój własny teatr, to przecież nie po to, żeby rozprawiać o mękach emigrantów, ale żeby grać, móc wyrażać siebie, zaglądać w najciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy. Aktorstwo bierze się bowiem trochę z fascynacji innymi, ciekawością człowieka. Im bardziej skomplikowana psychicznie i stargana namiętnościami postać, tym większe wyzwanie zawodowe i satysfakcja ze stworzenia wiarygodnej i interesującej postaci. W takich kategoriach ciekawym przeżyciem było dla mnie spotkanie z Royem Cohnem, którego grałem na deskach teatru w Melbourne w reżyserii Neila Armfielda w 1993 r. Ciekawe studium przypadku piekła, w które wchodzi człowiek usiłujący odwrócić się od samego siebie.

? Piekło jest we mnie?

... ale tylko kiedy jestem na scenie! ? podkreśla artysta, który często występuje w rolach brutalnych, czarnych charakterów. ? Wcielając się w rolę, wkładasz w nią nie tylko jakąś część siebie samego, ale i całe bogactwo doświadczeń, wynikających z obserwacji życia, które toczy się obok. Jest jednak też druga strona medalu, czyli bohater, którego grasz i którego świat musisz przyjąć ?na klatę?. Świat często koszmarny, ulepiony z najniższych instynktów, lęków; oparty na zdradzie, nienawiści, zemście. Żeby być szekspirowskim Klaudiuszem, trzeba się stać Klaudiuszem. Wpuścić jego krew w swój krwioobieg. Nie na raz, bo każdy spektakl jest grą od nowa. Wiarygodność roli ma swoją cenę. Dawcy i biorcy. Ta dwoistość uczy pokory, ale potrzebuje ujścia. Nie wystarczy obecność na scenie pięknej Ofelii, nawet jeśli jest nią Cate Blanchett ? dodaje żartem. ? To ujście znalazłem w ?VulgarGradzie? ? przestrzeni, która jest moją katharsis, a którą rządzi śpiew.

Żul z ?VulgarGradu?

Śpiew ma działanie oczyszczające. To archetypowe, wręcz pierwotne uczucie, które pozwala mi rozładować emocje. Dlatego ?VulgarGrad? to coś więcej niż tylko nazwa zespołu. To część mnie, w której z jednej strony spotykam ten, tkwiący we mnie, czarny charakter, a z drugiej wyrzucam go z siebie siłą ekspresji, jaka jest w śpiewaniu. W butach żula z odeskiej ulicy śpiewam o swoich emocjach. Miłości, przemocy, zdradzie. Może to jest tak, że śpiewając po rosyjsku, czuję się bardziej schowany, bezpieczny. Ta postać, mimo że bliska mi, jest jednak o skraweczek oddalona ode mnie, a ja czując się w tej odległości bezpieczniejszy, mogę uczynić to prawdziwiej. I coś w tym musi być, skoro jeden z krytyków powiedział o mnie: ? Brzmi jak Edith Piaf wychowana w jednym z moskiewskich burdeli, po kilku lekcjach u Toma Waitsa, ściskająca w ręku nóż sprężynowy. Co prawda nie mam w ręku noża, ale ? dodaje żartobliwie ? mam w sobie łobuza, który wie, o czym śpiewa. Zarówno jako żul z Odessy czy tancerz z Buenos Aires. Bo prawda jest taka, że życie ulicy jest bliżej prawdy o nas? te kilka powłok mniej... bliżej środka. Tam gdzie żądzą instynkty, które z perspektywy ciepłych mieszczańskich kanap wydają się być nie nasze.

Co dla pani może być ciekawe, śpiewanie zaczęło się jeszcze w Bielsku- Białej! Od roli Ryszarda w spektaklu ?Henryk VI na łowach?. Tam śpiewałem po raz pierwszy! Dla tego śpiewania rzuciłem wtedy palenie, co wiąże się z pewną zabawną anegdotą. Jeden z kolegów, żeby mi dodać sił, obiecał kupić mi wielki słownik angielsko-polski i  polsko-angielski, jeśli nie będę palił przez pół roku? Wytrzymałem osiem miesięcy, ale przytyłem do premiery 14 kilogramów przez pierwszy miesiąc! Byłem wciąż tak głodny, że  wychodziłem wcześniej z domu i w drodze do teatru zatrzymywałem się w dwóch knajpach, które miałem po drodze. Tym sposobem nim doszedłem do pracy, miałem w sobie dwa obiady, więc szybko mi to poszło? To był problem, bo zamieniłem się w klocek i trzeba było przerabiać wszystkie moje kostiumy! Dobrze, że butów nie trzeba było poprawiać. I teraz, kiedy tak rozmawiamy, uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nie znam miasta, w którym się urodziłem i spędziłem pierwsze sześć lat życia. W pewnym sensie mam w sobie dwoistość nie tylko człowieka sceny, ale też w ogóle człowieka będącego w nieustannej podróży, któremu zdarzyło się urodzić na nowo zupełnie gdzie indziej ze wszystkimi tego konsekwencjami. Który zawsze jest trochę poza? trochę opóźniony. Kiedy przyjechałem do Australii te 30 lat temu, nagle uświadomiłem sobie ile mam do nadrobienia w wszystkich kodach kulturowych, którymi jesteśmy zdeterminowani. W literaturze, życiu. Teraz, przyjeżdżając do Polski znów towarzyszy mi to samo uczucie pewnej nienadrabialności czasu który minął? to są rzeczy subtelne, czasem trudne do zdefiniowana, ale zauważalne. Jedyne co mogę w tej sytuacji zrobić, to czerpać jak najwięcej korzyści z tego stanu. W jaki sposób? W przyrodzie funkcjonuje pewne zjawisko, nazywane cross pollination, polegające na krzyżowym zapylaniu. Myślę, że takie absorbowanie inności  i przenoszenie wzorów z jednej strony uczy pokory, a z drugiej może być interesującą bazą samorozwoju nie tylko artystycznego.