W dobrym tonie…

(10 lat Bielskiej Sceny Kabaretowej)

 

Z Piotrem Skuchą – kabareciarzem, radiowcem, animatorem kultury, organizatorem Bielskiej Sceny Kabaretowej oraz innych ważnych bielskich scen, człowiekiem znanym z kabaretu Długi i ostatnio Ton – o jego sposobie odnajdywania się w Bielsku-Białej rozmawia Dobrosław Barwicki-Picheta.

 

– W jaki sposób znalazł się Pan w Bielsku-Białej?

– Wcześniej mieszkaliśmy z żoną w Żywcu, skąd ona pochodzi, a że dostała pracę w Bielsku-Białej, to po kilku miesiącach prób punktualnego dojeżdżania do pracy, w większości udanych, zajmujących jednak coraz więcej czasu, zdecydowaliśmy się poszukać czegoś na miejscu. Udało się. Bardzo fajnie się mieszka. Bielsko-Biała tak nas zauroczyło, że nie wyobrażamy sobie życia gdzie indziej i na pewno już tutaj zostaniemy. Teraz żona pracuje w Warszawie, ja w Bielsku, ale gdy się sprowadzaliśmy, było dokładnie na odwrót – ja najczęściej pracowałem w Warszawie, a żona tutaj. Mieszkamy tu już 23 lata i mam nadzieję, że nie jest to nasza ostatnia 23-latka w Bielsku-Białej.

– Zawodowo również szukał Pan swego miejsca w Bielsku-Białej?

– Z kabaretem Długi występowaliśmy w całej Polsce, a w Warszawie, w Teatrze Polskiego Radia, nagrywaliśmy nasze cykliczne audycje dla Trójki. Ciągle jednak próbowaliśmy z Jackiem Łapotem znaleźć dla kabaretu Długi stały adres, miejsce, w którym moglibyśmy występować „u siebie”. Kabaret jest formą rozrywki wymagającą konkretnej lokalizacji. Oczywiście można, a nawet trzeba występować gościnnie poza siedzibą, ale odpowiedni odbiór, właściwą oprawę i atmosferę można uzyskać tylko w miejscach, które mają „to coś” W Polsce mało jest takich lokali, w których jest genius loci. Najsłynniejsze to Piwnica pod Baranami. Pokolenia się zmieniają, ale piwnica pozostaje magicznym miejscem. Kiedyś takie lokalizacje miały kabarety Tey w Poznaniu, Lachy w Nowym Sączu, Stodoła, Hybrydy czy kabaret Pod Egidą w Warszawie. Kabaret Długi też. W latach 80. to był klub Kocynder w Chorzowie, w latach 90. Scena 113 w Katowicach, w miejscu obecnego Teatru Korez i właśnie w Teatrze Korez otworzyliśmy w grudniu 2004 r. własną Kabaretową Scenę Trójki. Dość szybko okazało się, że sporo ludzi przyjeżdżało na wieczory KST z Bielska-Białej. Pytali mnie, dlaczego nie zrobię czegoś takiego tutaj. Błyskawiczna sonda wykazała, że zainteresowanych byłoby przynajmniej kilkanaście osób. Zacząłem szukać odpowiedniego miejsca i udało się w najlepszym z możliwych. Ówczesny dyrektor Teatru Polskiego Robert Talarczyk przychylnie się do pomysłu odniósł i w kwietniu 2006 r. otwarliśmy Bielską Scenę Kabaretową. Od tamtej pory, pominąwszy drobne przesunięcia, w każdy ostatni wtorek miesiąca od października do maja mam przyjemność być gospodarzem wieczoru kabaretowego w Teatrze Polskim. W listopadzie 2015 r. inaugurujemy 10. sezon z 87. odsłoną Bielskiej Sceny Kabaretowej.

– Nie każdy wie, co to jest Bielska Scena Kabaretowa. Proszę to zjawisko scharakteryzować.

– Każdy spektakl BSK jest premierowy. Wieczór podzielony jest na części. W drugiej występuje gwiazda wieczoru. Natomiast część pierwsza jest bardziej urozmaicona – występują w niej niezapowiadani wcześniej goście specjalni, a ponadto przygotowujemy w ramach zespołu, który ukonstytuował się przy BSK, jakieś prapremierowe numery, specjalne bielskie akcenty, niespodzianki dla widzów, wspominamy klasykę polskiej piosenki kabaretowej. Czasami są to radykalnie nowe i eksperymentalne wykonania, czasami nowa jest instrumentacja. Przygotowaliśmy np. piosenkę opracowaną tylko na kontrabas i trąbkę, a innym razem ściągnęliśmy na scenę cały big-band. Śpiewaliśmy też z towarzyszeniem 15-osobowego zespołu tanecznego, z zespołem dziecięcym. Ponadto staramy się prowadzić nieprzewidziane akcje na widowni. Chodzi o to, aby zaskakiwać naszych widzów. Widownia też już jest w zasadzie ukonstytuowana. Jedną trzecią czy nawet połowę stanowią stali widzowie. Ludzie często w ciemno kupują bilety na kolejne wieczory BSK, nie wiedząc nawet, kto będzie naszym gościem. Mało tego, dwa czy trzy razy udało mi się zrobić Scenę, na którą nie zapowiadano nikogo – miały być same niespodzianki. Co ciekawe – to się sprzedało najszybciej i najlepiej. Niewykluczone więc, że do takiego marketingu wrócę.

– Kto jeszcze angażuje się w BSK?

– Początkowo działaliśmy tu wspólnie z Jackiem Łapotem, jednak jakieś dwa i pół roku temu, po 35 latach wspólnej pracy doszliśmy do wniosku, że wystarczy. Nie rozstaliśmy się na zawsze – zawiesiliśmy działalność. Jacek w dalszym ciągu prowadzi scenę kabaretową w Teatrze Korez, a ja w Bielsku-Białej. W ciągu 10 lat natomiast – nie wiem, jak to powiedzieć – dorobiłem się, wychowałem sobie, skupiłem wokół siebie grono bardzo fajnych ludzi, którzy są zainteresowani pracą w kabarecie i do tego stopnia zaangażowani, że z częścią z nich stworzyłem zupełnie nowy podmiot artystyczny: kabaret Ton. Od premiery w marcu 2014 r. działamy pod tą nazwą.

– Jak to się stało, że powstał ten kabaret?

– Moi „wychowankowie” z BSK chcieli zrobić coś nowego, większego, nieograniczającego się do pojedynczych numerów. Druga sprawa – często pytano mnie, czy Bielska Scena Kabaretowa nie wystąpiłaby gdzieś poza miastem. Przez jakiś czas informowałem, że BSK to miejsce, a nie zespół, ale w końcu doszedłem do wniosku, czemu nie? Zebrało się trochę bardzo dobrych wykonawców, trochę fajnych pomysłów, a do tego udało się stworzyć spójny program, który nazwaliśmy „Programem emocjonalnym”. Zagraliśmy go już ponad 50 razy i za każdym razem bisowaliśmy co najmniej dwa razy. To o czymś świadczy. W przypadku Tonu ważne jest oczywiście miejsce występu – zawsze dokładnie sprawdzam, w jakich warunkach przyjdzie nam zagrać, bo dla prezentacji naszego programu kabaretowego nieodzowne są warunki kameralne. Preferujemy małe salki ze szczelnie wypełnioną widownią, znajdującą się bardzo blisko sceny. Grywamy w Bielsku-Białej w Centrum Sztuki Kontrast. Mają małą salkę w piwnicy DK Włókniarzy; mieści ona dokładnie 46 widzów. Jak przyjdzie więcej, nie ma gdzie szpilki wcisnąć, ale za to atmosfera jest fantastyczna i świetnie się gra.

– Jesteście kabaretem „niebezpiecznym” – wchodzicie w interakcję z publicznością, toteż każdy widz może zostać przez was w programie „wykorzystany”…

– Tak, bo to jest podstawa i na tym polega kabaret sensu stricto! Nieporozumieniem jest nazywanie kabaretem większości programów telewizyjnych, które jako „kabaret” są anonsowane. To są imprezy estradowe, rozrywkowe, festynowe, bardzo mało mające wspólnego z kabaretem, czyli z formą rozrywki kameralnej, tworzonej w specyficznej relacji z widzem, we współpracy z nim, z całą gamą emocji (nie tylko śmiech!), środków artystycznych i literackich tekstów. Taki kabaret pamiętamy sprzed lat i wciąż, na szczęście, jeszcze gdzieniegdzie taki jest lub odradza się, bo jest coraz większa grupa młodych artystów, którzy starają się zrobić coś na dobrym poziomie, coś, czym kabaret powinien być.

Kto występuje w kabarecie Ton?

– To kabaret 6-osobowy. Nie jestem najstarszy, chociaż czasem tak się czuję, zwłaszcza gdy muszę „porządzić” jako szef tego zespołu. Częściej jednak czuję się równie młody jak ci najmłodsi, bo pracujemy w bardzo przyjacielskiej atmosferze i świetnie się przy tym bawimy. To może się wydawać dziwne, trudne czy nawet niemożliwe, bo to jest kabaret wielopokoleniowy. Od dwudziesto- do sześćdziesięciolatka. Łączy nas jednak wspólna pasja.

– Wyodrębnić możemy dwie podgrupy – Ton nadają panie…

– W kolejności alfabetycznej: Sabina Głuch – aktorka kiedyś związana z Teatrem Polskim, a obecnie wolny strzelec. Gra też w dwóch serialach w TVN, ale mówiła, żeby nie zdradzać w których – niech sami sobie ludzie wyśledzą. Często występuje w reklamach telewizyjnych, wygrywa castingi i świetnie sobie w tym radzi. Gra też w kilku spektaklach w Teatrze Polskim. Gabrysia Jaskuła to na co dzień nauczycielka w szkole specjalnej – nauczycielka z powołania, zna język migowy. Z zamiłowania jest aktorką – gra w kilku różnych teatrach w Bielsku-Białej i prowadzi szkolne kółko teatralne. Skończyła kurs teatralny w szkole Jana Machulskiego, z czego jest bardzo dumna. Wcześniej działała też w innych kabaretach. Olga Łasak jest aktorką po studium wokalno-baletowym w Gliwicach. Fantastycznie śpiewa, a przy tym ma niesamowitą intuicję, jeśli chodzi o kabaret. Od kilku lat prowadzi konferansjerkę na Festiwalu Kabaretowym Fermenty. Sprawdza się świetnie w charakterystycznych piosenkach i w improwizacji. Każda z nich ma swoich fanów, którzy aktywnie im kibicują, ale – na szczęście – nie umawiają się na ustawki. Teraz panowie. Błażej Olma to bardzo zdolny młody człowiek, który sprawdza się aktorsko w kilku teatrach. Do tego świetnie śpiewa, co też zostało docenione – przez parę sezonów śpiewał jedną z głównych ról w hitowym spektaklu Rocky Horror Show w Off-teatrze Marii Seweryn. Błażej, kiedy grał w Warszawie, wygrywał często castingi do reklam. Kilka razy zagrał „zły kredyt” i wydawał się być w tym niezagrożonym specjalistą, ale potem schudł i przestał być wiarygodny w tej roli. Na szczęście Błażej chudy śpiewa równie dobrze jak Błażej zaokrąglony. Juliusz Wątroba – literat, satyryk, nestor zespołu, który znakomicie sprawdza się na scenie dzięki wielkiej charyzmie i niesamowitemu poczuciu humoru. Świetnie wypada w improwizacjach, m.in. w trakcie programu pisze fraszki na zadawane przez widzów tematy. Na scenie między nami często „iskrzy”, bo nie staramy się sobie kłaniać, tylko przeciągamy racje w swoją stronę i prowokujemy się nawzajem. To świetnie wychodzi, bo sprzyjają nam warunki fizyczne. Wyglądamy jak plus z minusem, dwa bieguny, skrajności nie do pogodzenia. Juliusz ma potężny dorobek literacki – prawie 40 opublikowanych książek i kilkadziesiąt ważnych nagród, a ostatnio został wybrany prezesem katowickiego oddziału Związku Literatów Polskich.

– Scena Piosenki Niebanalnej to też Pana przedsięwzięcie.

– To jest córka sceny kabaretowej. Z czasem okazało się, że liczba śpiewających podmiotów scenicznych, które chcą wystąpić na Bielskiej Scenie Kabaretowej (i są warte takiej prezentacji!), znacznie przekroczyła ramy czasowe i przyjętą formułę programu. W kabarecie klasycznym można zrobić wszystko: zaśpiewać piosenkę na poważnie, zrobić monodram, wygłosić poemat, ale nie można przekroczyć pewnej umownej, magicznej linii, jeśli chodzi o proporcje. A ponieważ miałem do przedstawienia sporo wykonawców tylko śpiewających, spróbowałem stworzyć oddzielną scenę muzyczną, poświęconą piosenkom z najwyższej półki. Ta scena działa od 2011 r. i już było 45 koncertów. Występowali przede wszystkim śpiewający autorzy z gitarą solo, jak Tolek Muracki, Aleksandr Maceradi czy Andrzej Sikorowski, poprzez śpiewających z zespołem wokalistów jak Basia Stępniak-Wilk, Maciek Miecznikowski, Ela Adamiak, Jacek Kleyff, Julia Marcel czy Piotr Bukartyk, aż po kultowe zespoły jak Wolna Grupa Bukowina, Nasza Basia Kochana czy ostatnio VooVoo. Na 28 listopada zapowiadamy 46. wieczór Bielskiej Sceny Piosenki Niebanalnej, którego gwiazdą będzie Andrzej Garczarek w duecie z Florkiem Ciborowskim – słynnym multiinstrumentalistą, który potrafi zagrać na wszystkim. Spodziewam się, że każda piosenka będzie zaaranżowana na inne instrumenty. Oczywiście w pierwszej części wystąpi gość – niespodzianka.

– Podejmował Pan również próby stworzenia sceny „stand-upowej”.

– Próbowałem kilka razy, ale nie znalazłem odpowiedniego lokalu. Scena stand-up, podobnie jak kabaret, potrzebuje odpowiedniego miejsca – takiej, a nie innej sceny, konfiguracji sali, specyficznego poczucia nie tyle bezpieczeństwa, co formy rozrywki. Musi być ciasno, blisko z wykonawcą, scena nie może być za wysoka, ma łączyć widza z wykonawcą, a nie dzielić. Powinny być stoliki, na stolikach coś z alkoholem, czyli atmosfera pubu czy klubu. Nie można gdziekolwiek ustawić mikrofonu – choćby w sali gimnastycznej – to wtedy nie wypali. Nie może to być też teatr, bo to za poważnie. Scena kameralna też nie, bo widownia za wysoko. Klub Klimat był za duży. Klub Pod Sceną – za mały, więc też nie wyszło. Jeśli ktoś to czyta i ma taki klub, to serdecznie proszę o kontakt. Bo tylko z powodu braku odpowiedniego lokalu pod znakiem zapytania stoi istnienie Bielskiej Sceny Stand-up.

– Nie myślał Pan o stworzeniu jakiegoś festiwalu, przeglądu kabaretowego w Bielsku-Białej?

– Nie ma takiej potrzeby, ponieważ przegląd już jest: Festiwal Kabaretowy Fermenty, impreza na stałe umiejscowiona na kabaretowej mapie Polski. Tu o trofeum biją się zespoły renomowane, kabarety wielokrotnie już nagradzane – w tym roku zgłosił się kabaret „7 minut po”, który ma w dorobku dwukrotne Grand Prix na krakowskiej Pace. Fermenty mają już 15 lat. Przegląd z roku na rok zyskuje na randze. Ludzie w środowisku wysoko go oceniają. Kabareciarze cenią sobie te nagrody, choć nie są to jakieś oszałamiające kwoty – tu chodzi bardziej o prestiż.

– Jest Pan jurorem na Fermentach, ale jurorowaniem zajmuje się również na przeglądach muzycznych.

– Tak, bo w bielskim środowisku muzycznym wiele się dzieje. Jest świetna szkoła muzyczna POSM. Mamy wielu wykonawców, którzy zyskali już ogólnopolską renomę, a nawet popularność w różnorodnych gatunkach muzycznych i sporo takich, którzy na renomę zasługują, np. Kuba Blokesz czy duet Riffertone. Jestem jurorem Podbeskidzkiego Przeglądu Muzycznego, gdzie startuje sporo zespołów rockowych i bluesowych na naprawdę dobrym poziomie. Jestem bardzo mile zaskoczony, że tylu fajnych muzyków – świetnych rzemieślników, czasem nawet ocierających się o wirtuozerię, działa na terenie Bielska-Białej i okolicy. W tym roku co czwartek przez pół roku, począwszy od lutego, uczestnicy grali w klubie Grawitacja – chcieliśmy ich zobaczyć w pełnej krasie podczas występu na żywo. Potem z tych prawie 20 zespołów wybraliśmy półfinałową ósemkę, która zaprezentowała się w trudniejszych już warunkach – na scenie plenerowej na Rynku. Z tej stawki wyłonionych zostało pięciu finalistów, którzy pod koniec września zagrali w Kubiszówce. Wygrał zespół SIS. Liczę, że uda mu się zrobić jakiś zamęt, jeśli nie karierę, bo to ciekawa propozycja, bardzo oryginalna. Drugie miejsce zajął Rewizor – rzetelne rzemiosło bluesowo-rockowe, a trzecie Hertz Klekot, zespół grający muzykę z przymrużeniem oka, w czym przypomina trochę Tymona Tymańskiego, ale tylko w podejściu do tematu, bo robi to w bardzo oryginalny i przemyślany sposób. To bardzo specyficzny żart, który nie wszyscy chcą czy potrafią wyłapać. Zdobywcą czwartego miejsca był zespół Black Bee z Żywca, świetna grupa instrumentalistów. Ciekaw jestem, jak potoczą się kariery tych zespołów.

– Mam teraz pytanie rodzinne. Pana żona jest finansistką. Czy wobec tego Długi wpłynęły na jej zainteresowanie Pana osobą?

– Poznaliśmy się w akademiku – jak to student ze studentką, po koleżeńsku. Ja jeszcze nie miałem wtedy kabaretu, ale działałem w studenckim radiu Centrum. Moja przyszła żona poznała mnie więc „z głośnika”. Nie była wtedy finansistką, tylko studentką matematyki i informatyki. Bliżej poznaliśmy się za to, jak już w pełni wszedłem w kabaret. Jeździłem wtedy po całej Polsce, były jakieś sukcesy. Małżeństwem zostaliśmy, gdy kabaret był zawieszony z powodu stanu wojennego. Zresztą tylko dzięki temu udało mi się skończyć studia, bo miałem dużo wolnego czasu i mogłem się przyłożyć do nauki i obronić dyplom. Jak to mówią: nie ma tego złego... Małgorzata była od początku świadoma tego, co robię, z czego bardzo się cieszę. Znam wiele byłych małżeństw, w których małżonkowie nie mieli takiej świadomości i dobrze to się nie skończyło. Co o niej mogę powiedzieć? Jest bardzo zaangażowana i rzetelna w pracy. Lubi się uczyć, pochłania każdą wiedzę, która może jej się w tej lub przyszłej pracy przydać. Już sam nie wiem, ile tych fakultetów ma pokończonych i studiów kolejnych, bo po matematyce skończyła pedagogikę, informatykę, zarządzanie, a finanse studiowała na Uniwersytecie w Sztokholmie – te studia zrobiła oczywiście po angielsku, a gdy straciła pracę, to zrobiła doktorat. Swego czasu miała też papiery maklera giełdowego. Ma CV, które liczy kilkanaście stron. Aktualnie pracuje w Warszawie, do której dojeżdża – tylko na weekend wraca do domu. Zamieniliśmy się rolami – kiedyś ja tak dojeżdżałem, gdy pracowałem w radiowej Trójce.

– Trójka to ważny etap w Pana życiu?

– W Trójce przez 20 lat mieliśmy z Jackiem Łapotem autorską audycję, nazywała się „Parafonia”. Od 1984 r. do 2004 r. przygotowywaliśmy ją dwa razy w miesiącu, stworzyliśmy ciekawy zespół, współpracowaliśmy z wieloma artystami. To zresztą owocuje do tej pory, bo wciąż utrzymuję z nimi kontakty przyjacielskie i dzięki temu udaje mi się zapraszać na Bielską Scenę Kabaretową wielu ciekawych ludzi. Zrobiliśmy w Trójce 500 audycji i jeszcze teraz, od czasu do czasu, ich fragmenty są nadawane w „Powtórce z rozrywki”, aczkolwiek nie jest o to łatwo, bo z „Parafonią” staraliśmy się być na bieżąco, nie próbowaliśmy robić programu ponadczasowego, tylko mocno angażowaliśmy się w teraźniejszość. Z dystansu okazało się, że to może nie była dobra filozofia, ale bardzo dobra była słuchalność. Oceny słuchaczy również. Przez tych 20 lat przetrwaliśmy mnóstwo zmian prezesów, dyrektorów, łącznie ze zmianą ustroju, więc jestem dumny, że udało mi się tyle czasu spędzić w Trójce, choć pożegnano się z nami w niezbyt elegancki sposób, ale ekipę, która nas z Trójki skreśliła, też już pożegnano. To materiał na inną opowieść.

– Powróćmy zatem na Bielską Scenę Kabaretową – tam ważnym elementem jest niespodzianka.

– Prowadzimy instytucję gościa specjalnego. Bywa, że jest to ktoś bardzo popularny, na przykład Stanisław Tym czy Andrzej Poniedzielski. Częściej jednak są to nieznane widzom podmioty sceniczne, młodzi ludzie, którzy wygrali jakiś konkurs lub po prostu artyści warci – w moim odczuciu – przedstawienia. Kilka razy udało mi się przedstawić bielskiej publiczności kogoś, kto dopiero po występach u nas zrobił karierę – tak było np. z Dawidem Podsiadłą, który trafił na nasze sceny jeszcze przed sukcesem w X-Factorze. A potem przyjechał ponownie już jako autor płyty roku i posiadacz czterech Fryderyków. Czasami zjawiają się goście niespodziewani również dla mnie, bo są gdzieś w pobliżu, mają wolny wieczór, dzwonią do mnie w przeddzień imprezy i muszę nagle przeredagować scenariusz wieczoru, co zawsze robię z radością, bo kiedy znienacka na scenie pojawiają się Zbigniew Wodecki, Aśka Kołaczkowska, Artur Andrus albo Piotr Bukartyk, jest takie „och” na widowni, warte tej pracy. Na wieczorze, na który rozpisałem same niespodzianki, ludzie byli jednocześnie zachwyceni i zdezorientowani, bo po każdym kolejnym gościu myśleli, że to koniec programu, że nikt już występującej gwiazdy nie przebije. Bohaterami byli wtedy: Andrzej Rybiński, Marcin Daniec, kabaret NeoNówka, Olek Grotowski z Małgorzatą Zwierzchowską i kilku innych wykonawców. Był też Henryk Sawka, który wystąpił z gitarą i zaśpiewał piosenkę. Oprócz tego – jak zwykle rysunkami komentował to, co się działo na scenie. I wokół teatru.

– Pamięta Pan wyjątkowe wpadki, zdumiewające sytuacje?

– Zdarzają się prawie zawsze. W pierwszej części wieczory są improwizowane czasami w 90 proc., bo np. umówiłem się z kimś, kto się nagle rozchorował, dostał ofertę nagrania w telewizji czy wyjazdu za granicę. W takich przypadkach z poniedziałku na wtorek muszę organizować nową ekipę, o czym często widzowie dowiadują się po fakcie, albo wcale. Czasami niespodzianki robiliśmy samym wykonawcom. Kiedyś zaprosiłem na scenę i ustawiłem obok siebie Andrzeja Poniedzielskiego i Dawida Podsiadłę. Z widowni padło pytanie: „A gdzie mama”? Zenkowi Laskowikowi zrobiliśmy niespodziankę podwójną. Zaprosiliśmy Zbyszka Wodeckiego. Wcześniej śpiewał on u Zenka Laskowika w dwóch programach: „Z tyłu sklepu”, który wszyscy pamiętają z Opola, i „Na granicy”. Ten drugi program był grany tylko do wybuchu stanu wojennego. Wieńczyła go poruszająca piosenka „Schowajmy w sobie” – do słów Laskowika. Zenek nie słyszał jej od wielu, wielu lat, a Zbyszek miał do niej sentyment, choć nie miał nut ani tekstu. Do tego tak się porobiło, że po prawie 34 latach piosenka „Schowajmy w sobie” znów stała się aktualna. Zapytałem, czy nie zaśpiewałby jej jako niespodzianki. Udało mi się odnaleźć kompozytora tej piosenki – mieszka od lat w Szwecji – ściągnąć nuty i tekst, doprowadzić do próby z naszym pianistą Darkiem Szwedą i… schować Zbyszka w teatralnej garderobie. Był zamknięty przez dwie godziny, żeby Zenek jego obecności nie odkrył. Niestety, dłużej Zbyszek nie wytrzymał. Stwierdził, że z Zenkiem tak dawno się nie widział, że szkoda mu czasu na siedzenie w ukryciu, wolałby sobie z nim pogadać. No i niespodzianka udała się tylko połowicznie, nie na scenie, ale warto było być świadkiem tego powitania w kuluarach. Kiedy natomiast Zbyszek miał zaśpiewać „Schowajmy...”, poprosiłem Zenka, żeby stanął w kulisach, bo będzie coś specjalnego. I on tak się wzruszył, że prawie się popłakał. Kiedyś w kabarecie było miejsce i na smutne piosenki. I ten moment przywołaliśmy. Szczęśliwie, zdarzają się też młode zespoły, które potrafią zaśpiewać coś „na poważnie” i robią to na dobrym poziomie. Może kabaret w Polsce wykona jeszcze jakiś zakręt i wróci na dobre tory. Na razie mówię, że w Bielsku-Białej kabaret jest w dobrym tonie.