Z Pisarzowic na Lagos de Covadonga

Z Przemysławem Niemcem, jednym z najlepszych polskich kolarzy, rozmawia Dobrosław Barwicki-Picheta

To może zacznę od prostego pytania – jak to się zaczęło i dlaczego wybrał Pan rower?

W moim przypadku jeszcze przed rowerem było judo. Ćwiczyłem cztery lata w sekcji przy szkole w Pisarzowicach. Jeździłem na zgrupowania, na zawody i z judo związałem się na dłużej. Próbowałem wtedy różnych dyscyplin, czyli była też i piłka nożna, i lekkoatletyka, lecz najbardziej ciągnęło mnie do judo. Jednak na początku lat 90. nastąpił wielki boom na rowery górskie. Sprowadzano je właściwie nie wiadomo skąd i każdy chciał taki mieć. Także ja – wprawdzie miałem rower z czasów komunii, ale to nie było to. Pamiętam, że spotkałem też kolegę z Pisarzowic, który miał jeszcze inny rower – wyścigowy. Okazało się, że trenował w Sokole Kęty. Ten rower tak mi się spodobał, że postanowiłem zapisać się do sekcji, żeby taki dostać. Ale nie była to prosta sprawa, najpierw trzeba było uprosić rodziców, żeby mi na treningi pozwolili, trzeba było też wykonać badania lekarskie, ale udało się. I w końcu rower dostałem. I jak można się domyślać, był tylko podobny do tego, jaki miał mój kolega… był o wiele gorszy. Jednak to mnie nie zraziło. Kupiłem sobie jakieś naklejki, taśmę izolacyjną, okleiłem nią kierownicę, żeby ładnie wyglądał i zacząłem trenować. I tak to się zaczęło: rower mnie wciągnął. W pierwszym roku przejechałem jeszcze kilka wyścigów w kategorii młodzik – zacząłem dość późno, bo w lipcu, więc nie mogło być jeszcze efektów. W następnym sezonie byłem już juniorem młodszym i było coraz lepiej, a pierwsze zwycięstwa przyszły w drugim sezonie w tej kategorii wiekowej. Prowadził mnie wtedy trener Piotr Karkoszka, który zresztą do tej pory trenuje kolarzy w Sokole Kęty, i to on mnie wychował jako kolarza. U niego w klubie trenowałem do końca wieku juniora. A potem, kiedy przeszedłem do kategorii młodzieżowej, zaczepiłem się w dwóch klubach: Weltourze Katowice i Mikomaksie Łódź. Ale już po pierwszym roku wyjechałem do Włoch, co zresztą było moim wielkim szczęściem – to otworzyło mi przepustkę do światowego kolarstwa. Miałem wtedy 19 lat i właściwie cały czas od tamtej pory przebywam za granicą.

Dla młodego chłopaka decyzja o wyjeździe do zupełnie nieznanego kraju musiała być trudna. Czy towarzyszyły temu jakieś lęki, emocje?

Ja akurat miałem to szczęście, że nie byłem we Włoszech zdany jedynie na siebie – mieszkałem z braćmi Sewerynem i Sławomirem Kohutami z Pogórza. Oni już wcześniej wyjechali do Włoch i tam trenowali w amatorskiej drużynie Miche, więc łatwiej mi było się tam zaaklimatyzować. Bardzo mi wtedy pomógł Seweryn, który załatwił mi kontrakt i pośredniczył we wszystkich sprawach organizacyjnych. Nie znaczy to jednak, że to było łatwe życie: jak wyjeżdżałem w styczniu, to dopiero w czerwcu wracałem na kilka dni do domu – będąc we Włoszech w zasadzie ciągle trenowałem i ścigałem się. Jednak nie załamałem się i tak to się zaczęło. Dwa lata pojeździłem jeszcze jako amator, a że były to dość dobre lata, to udało mi się podpisać pierwszy zawodowy kontrakt w ekipie Amore e Vita. To był 2002 rok i zawodowcem jestem do tej pory.

A potem, po dwóch sezonach w Amore e Vita, przyszło Miche.

Wtedy to był dla mnie awans, ponieważ Amore e Vita miała kryzys finansowy i stała się grupą niższej rangi. Skorzystałem więc z okazji i w pewien sposób „powróciłem na stare śmieci” do Miche, która wciąż była na wyższym poziomie sportowym. Niektórzy mówią, że spędziłem w tam za wiele lat, że wcześniej powinienem był przejść na jeszcze wyższy poziom – do Pro Touru, ale ja nie żałuję tego czasu. Wygrałem wtedy 14 wyścigów, w tym kilka dość prestiżowych: Route du Sud, Dookoła Słowenii, Dookoła Toskanii, etapy w Giro del Trentino czy Coppi e Bartali. To były dla mnie bardzo dobre lata i nie żałuję, że tak długo byłem zawodnikiem Miche. Możliwe też, że dzięki temu, iż do 30. roku życia zwlekałem z przejściem do Pro Touru, nie jestem wciąż jeszcze kolarsko wypalony.

To jak to się stało, że trafił Pan do ekipy z „najwyższej ligi”, czyli z Pro Touru – Lampre?

Z Lampre była o tyle ciekawa historia, że oni mną się interesowali już w 2004 r. Zadzwonili niestety już po tym, jak podpisałem kontrakt z Miche i nie było możliwości, żeby ten kontrakt zerwać. Potem odezwali się dopiero w 2010 r. A ja byłem już wtedy zdecydowany, że nie zostanę dłużej w Miche. Bez wahania pojechałem potajemnie podpisać kontrakt – jeszcze w czerwcu, czyli przed okresem transferowym – i absolutnie nie żałuję tej decyzji – to była najlepsza moja decyzja w życiu. W pierwszym roku było już kilka ciekawych wyników – wysokie miejsca w Giro del Trentino, pomagałem też mojemu liderowi – Michele Scarponiemu – w zajęciu 2. miejsca w Giro d’Italia, byłem 5. na etapie Vuelty w Sierra Nevada czy też na etapie do Bukowiny na Tour de Pologne…

…no i przecierałem oczy ze zdumienia, kiedy zajął Pan 5. miejsce w jednym z najważniejszych wyścigów klasycznych: Giro di Lombardia – to był w zasadzie taki pierwszy sygnał, że polscy kolarze wchodzą na zdecydowanie inny poziom.

Sam byłem tym zdziwiony tym wynikiem, ale cóż mogę zrobić – tylko się cieszyć. To w końcu jeden z najbardziej prestiżowych wyścigów w sezonie, więc mam wciąż wielką satysfakcję, że udało mi się tam być w czołówce. Co prawda mój wynik dwa lata temu poprawił Rafał Majka, ale satysfakcja pozostaje.

A potem przyszedł sezon 2013 – dla Pana rewelacyjny…

Tak, szczególnie wiosna była bardzo dobra. Najpierw w dwóch prestiżowych imprezach: Tirreno – Adriatico i potem w Wyścigu Dookoła Katalonii, zająłem miejsca w czołówce, ale potem przyszło Giro d’Italia, gdzie zaskoczyłem sam siebie i zająłem najlepsze miejsce w historii naszego kolarstwa – 6. Tym bardziej cieszy to, że nie byłem wcale liderem naszej ekipy – moją rolą było pomaganie Michele Scarponiemu, który zajął 4. miejsce. To był świetny dla nas wyścig, ale też bardzo wyjątkowy – śnieżny, mimo że to był maj, jeździliśmy w śniegu i z tego powodu skracane były etapy. Ale mi taka aura odpowiadała. Po tym Giro przyszedł jednak słabszy okres i dobrą formę miałem w zasadzie dopiero na Tour de Pologne w 2014 r. A potem przyszła Vuelta, gdzie nie szło mi tak, jak bym sobie życzył. Aż do 15. etapu z metą na słynnych Lagos de Covadonga, który udało mi się wygrać. To dla mnie wielka satysfakcja, że udało mi się odnieść zwycięstwo na tak prestiżowej górze, gdzie wcześniej wygrywali znakomici kolarze jak Laurent Jalabert czy Miguel Indurain. Ten podjazd jest porównywany we Włoszech do Zoncolan, Mortirolo, a we Francji do L’Alpe d’Huez. A przy tym zapisałem się w historii kolarstwa jako pierwszy Polak – zwycięzca etapu Vuelta a Espana. Myślę, że ten triumf nabiera tym większej wartości, kiedy się popatrzy na to, kto przyjechał za mną: Alejandro Valverde, Joaquim Rodriguez, Alberto Contador, Chris Froome, czyli praktycznie cała światowa czołówka.

Jak długo jeszcze chce Pan wyczynowo uprawiać kolarstwo?

Na pewno ze 2-3 sezony. Kolarstwo się teraz zmienia, robi się coraz bardziej nerwowe – kraksy zdarzają się na prostych odcinkach przy 60 km/godzinę – tak było na Tour de France czy na Vuelcie w kraksie, w której się mocno poturbowałem. Do tego jeszcze motocykle z obsługi wyścigu robią swoje – ostatnio kilka razy pojazdy techniczne powodowały upadki kolarzy. Jeszcze kilka lat temu takich sytuacji nie było. Wynika to pewnie z tego, że jest coraz większa presja na wynik, nie powstają nowe ekipy, więc każdy za wszelką cenę chce utrzymać swoje miejsce pracy i stara się być na czele grupy. Nie ma też odpowiedniego respektu dla rywali, co kiedyś było nie do pomyślenia. Trafiają też do grona zawodowców młodzi kolarze, którzy przynoszą ze sobą z amatorskiego peletonu niebezpieczne nawyki i przez to robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Kolarstwo się zmienia i trzeba iść za tymi zmianami, ale dobrze by było, gdyby to nie odbywało się kosztem naszego zdrowia. Naprawdę, kiedyś nie było takich sytuacji, żeby na prostej drodze leżało pół peletonu.

Co w sobie musi mieć kolarz, żeby – pomimo ryzyka, zmęczenia, żmudnego procesu treningu – jednak lubić to i jeździć z wyścigu na wyścig, z sezonu na sezon?

Na pewno potrzebne są wytrzymałość i samozaparcie. To nigdy nie jest tak, że z roku na rok jest coraz lepiej i co sezon osiąga się świetną formę. Przychodzą zarówno momenty gorsze, jak i lepsze, i chodzi o to, żeby się tymi gorszymi nie załamywać. Trzeba próbować poprawiać błędy, które się wcześniej popełniło, stale podnosić swe umiejętności – do tego jest potrzebne samozaparcie. To jest sport dla twardzieli, bo to nie jest tak, że my sobie wsiądziemy na rower, kiedy chcemy, i jeździmy tam, gdzie się nam podoba. My w ciągu roku robimy ponad 30 tysięcy kilometrów – to ciężko samochodem osiągnąć – i jeździmy niezależnie od tego, czy pada, czy nie pada, czy jest upał, mróz lub śnieg. To nie jest tak jak w tenisie, gdzie podczas deszczu zasłania się kort i czeka na koniec opadów. U nas jeździ się w każdej pogodzie. W trakcie mojej kariery tylko raz mi się zdarzyło, żeby etap został nawet nie tyle odwołany, co po prostu trasa została z powodów pogodowych zmieniona. To było w 2013 r. na Giro – nie dało się przejechać przez Passo Stelvio, gdyż zalegał tam śnieg.

To może przejdźmy do spraw bardziej lokalnych – skąd pochodzi Pańska rodzina?

Urodziłem się w Oświęcimiu, ale cały czas mieszkam w Pisarzowicach. Wiem tyle, że dziadek do Pisarzowic trafił ze Świętoszówki, Bier, czyli z niedaleka. Stamtąd też pochodzi moje nazwisko. Z kolei babcia jest rodowitą pisarzowiczanką – tutaj dziadkowie się osiedlili, a i ja nie mam zamiaru się stąd ruszać.

Częściowo mieszka Pan we Włoszech, więc ma możliwość porównania życia tam i tu – nie ciągnie jednak Pana, by osiedlić się gdzieś indziej?

We Włoszech jest inna mentalność, inny styl życia. Spędziłem tam sporo czasu, ale jak tylko jest możliwość, to od ładnych paru lat staram się jak najdłużej przebywać w domu w Polsce. Zresztą jako kolarz mam tu bardzo dobre warunki do treningów – jest z jednej strony teren płaski, z drugiej strony są góry – nasze Beskidy. Może brakuje spektakularnych podjazdów, które podjeżdża się godzinę, są najwyżej takie na kwadrans czy 20 minut, ale jestem w znacznie lepszej sytuacji niż koledzy, którzy mieszkają bardziej na północ. Nie mam tu na co narzekać. Absolutnie nie ciągnie mnie do wyjazdu gdzieś za granicę. Tutaj mieszkam, tu mam rodzinę i nie planuję w najbliższej przyszłości żadnych zmian.

Przy Pana domu znajduje się warsztat samochodowy – to chyba nie przypadek?

To jest warsztat mojego taty – on tu jest od zawsze. Kiedyś był mniejszy, ale ostatnio się trochę rozrósł. I chyba przez ten warsztat zrodziła się moja druga pasja – motoryzacja i wyścigi samochodowe. Skończyłem też szkołę samochodową przy ul. Filarowej w Bielsku-Białej – z wykształcenia jestem mechanikiem. A warsztat przejmie pewnie brat, który pracuje w nim razem z ojcem. A co będzie ze mną? Na razie myślę wyłącznie o rowerze, fajne jest to, co robię, sprawia mi to niesamowitą frajdę, mimo tych wszystkich niesprzyjających zdarzeń, jakie dotknęły mnie się ostatnio. Ale jestem twardy, nie poddaję się i mam nadzieję, że przyjdą lepsze czasy i będzie można zapomnieć o niepowodzeniach.

Jak wyglądają inne Pana związki z Pisarzowicami?

To powiem tak: gdy jestem na jakimś wyścigu i uda się osiągnąć dobry wynik, to wtedy mój wielki kibic – proboszcz z Pisarzowic, Janusz Gacek – potrafi nawet z ambony na niedzielnej mszy przekazać o tym informację. A ja staram się za to dobre słowo odwdzięczyć i gdy proboszcz organizuje jakieś rajdy z parafianami po okolicznych kapliczkach i innych atrakcjach, to zwykle staram się z nimi pojeździć. Czasami też zjawię się w szkole i przekazuję młodym ludziom własne doświadczenia, żeby zachęcić ich do uprawiania sportu. W zeszłym roku miałem spotkanie w gimnazjum w Pisarzowicach – zaprosił mnie dyrektor i prowadziłem wykład pod tytułem „Jak osiągnąć sukces poprzez sport”. I wśród uczniów widać było zainteresowanie – z chęcią słuchali o tym, jak wygląda kariera, jak wiele poświęcenia wymaga, ale też – że warto czasami zacisnąć pasa. I myślę, że jestem tu dobrym przykładem. Też chodziłem do liceum przy ulicy Filarowej w Bielsku-Białej, ale przyszedł moment, w którym trzeba było zadecydować, co dalej: szkoła czy rower? Nie wiem, czy to była już męska decyzja, ale podjąłem ją – wybrałem rower. Na szczęście nauczyciele w szkole poszli mi na rękę i z ich pomocą udało mi się szkołę skończyć. Co prawda bez matury, ale mam świadectwo ukończenia liceum zawodowego. Od tego momentu postawiłem wszystko na jedną kartę i absolutnie tej decyzji nie żałuję – coś w tym sporcie osiągnąłem i będzie co opowiadać na stare lata.

Co takiego jeszcze daje sport?

Na pewno to, że można zwiedzić praktycznie cały świat. Normalnie żyjąc, nie miałoby się takich możliwości. Ścigałem się już prawie na wszystkich kontynentach – poza Ameryką Północną. Z tego powodu jestem trochę rozczarowany, że nie udało mi się przez wypadek na Vuelcie znaleźć w kadrze na mistrzostwa świata w amerykańskim Richmond. Ale z drugiej strony – już z 10 razy byłem na mistrzostwach świata, więc żalu specjalnie nie mam. Druga sprawa to możliwość poznawania nowych ludzi. Nasz sponsor Merida – producent rowerów – chce zdobywać różne rynki, więc w ekipie są kolarze z bardzo egzotycznych krajów – jest Chińczyk, jest Tajwańczyk, jest też Etiopczyk, który startował ze mną nawet na Giro d’Italia. To jest zawsze coś ciekawego: poznać nawet nie tyle nowego kolarza, co po prostu człowieka. Marzą mi się też kolejne igrzyska, tym bardziej że trasa na nich powinna mi bardzo odpowiadać – w Rio runda będzie niesłychanie ciężka, przez co zapowiada się tam wyścig dla klasycznych górali. Liczę na to, że przyszły sezon będę miał bardzo dobry, a jeśli tak będzie, to powinienem mieć okazję, by wziąć udział w kolejnym wyścigu olimpijskim. Już w jednym startowałem, dres wisi w szafie, satysfakcja też jest, tym bardziej że jestem jedynym mieszkańcem gminy Wilamowice, który startował na igrzyskach olimpijskich.

A gdzie w okolicy można sobie najlepiej potrenować?

Ja mam mniej więcej stałe trasy – kiedy jest pora na dłuższy, 5-6-godzinny trening z większą ilością podjazdów, to jadę na Jaworze, a potem na Ustroń i Wisłę, zaliczam te wszystkie okoliczne podjazdy: Równicę, Salmopol, Orle Gniazdo czy Kubalonkę. Ale moją ulubioną górą do trenowania siły jest Przegibek od strony Straconki – to nie jest stromy podjazd, ale o stałym nachyleniu. Można też jechać w inną stronę – w Beskid Mały – na Żar, Kocierz, jednak wolę te podjazdy z Beskidu Śląskiego. Kilka razy wjeżdżałem też na Skrzyczne – za Buczkowicami i Kalną, jedzie się tam przez Lipową i przez ładnych parę kilometrów ciągnie się tam asfalt, a potem jest dobra droga szutrowa. Na tyle dobra, że da się tam nawet wjechać na szosówce, o ile ma się dobre i grube opony. Ten szuter jest bardzo podobny do tego, jaki jest na jednym z moich ulubionych wyścigów – Strade Bianche w Sienie. Ważne jest też dobre towarzystwo do treningów. Jeździmy tu najczęściej w trójkę: ze Sławkiem Kohutem, który wciąż jeszcze się ściga, a mieszka niedaleko – w Pogórzu i Adrianem Honkiszem, zawodnikiem CCC Sprandi, który mieszka 2 kilometry ode mnie – w Kozach. Zawsze to lepiej trenować z kimś niż samemu, bo można sobie pogadać, a tematów nigdy nie brakuje i czas szybko leci.