Jadwiga Kocur

 

Gra w klasy

 

W klasy gra się małym kamyczkiem, który należy popychać czubkiem buta. Elementy gry: chodnik, kamyczek, but i piękny rysunek kredą, najchętniej kolorową. Na górze jest Niebo, na dole jest Ziemia, trudno jest trafić kamyczkiem w Niebo, prawie zawsze źle się jakoś obliczy i kamyk wylatuje poza rysunek. Powoli jednak nabiera się zręczności koniecznej, by przechodzić z jednego kwadratu do drugiego i któregoś dnia może się uda wyjść z Ziemi i przenieść kamyczek do samego Nieba…

 

Julio Cortazar „Gra w klasy”

 

Barbara Radwańska. Mistrzyni „gry w klasy”. Podróżniczka. Specjalistka od Ameryki Łacińskiej. Pisze m.in. dla „National Geographic Traveler”. Współpracowała przy programie „Kobieta na krańcu świata”. Twierdzi, że życie to gra na wielu polach, na różnych szlakach. Jak w górach – tę samą górę można zdobywać różnymi drogami. Cała reszta to kwestia determinacji i odwagi. Nawet jeśli przyjdzie za to zapłacić pobytem w kolumbijskim areszcie…

 

Zielone pole startu

 

– Urodziłam się w Kaniowie. Z okna mojego pokoju rozciągał się piękny widok na oddalone o kilkanaście kilometrów Beskidy. To właśnie góry obudziły moją ciekawość świata i wyznaczyły mój szacunek do potęgi przyrody. Miłość do gór zaszczepił we mnie i w moim bracie tata Antoni Radwański. Od małego wędrowaliśmy po górach i zdobywaliśmy kolejne umiejętności. Kiedy miałam 3-4 lata i nie umiałam jeszcze czytać ani pisać, umiałam odróżniać kolory i wiedziałam, czy idę szlakiem niebieskim, czy żółtym. W wieku 10 lat miałam już zaliczone wszystkie beskidzkie szlaki. Ojciec szanował góry do tego stopnia, że nie pozwalał nam nawet wyrzucać śmieci do koszy w schroniskach. Musieliśmy znosić wszystkie papierki z powrotem ze sobą, bo jak mówił, w górach ludziom jest o wiele ciężej zwieźć śmieci na dół, nam o wiele łatwiej – więc bez sprzeciwu znosiliśmy – śmieje się Barbara. – To było takie „zielone” dzieciństwo bez telewizora i bez komputera spędzone – jak się to u nas mówi – „na polu”. Gdy tylko robiło się ciepło, znikałam rano i wracałam późnym wieczorem. Nieustanne gry w piłkę, bieganie po polach, lasach, wyprawy nad okoliczne stawy. Może dlatego teraz tak dobrze czuję się w dżunglach Kostaryki czy Brazylii. Tam, gdzie jest zielono, wilgotno i pierwotnie. Tylko natura. Obcowanie z nią daje mi o wiele więcej radości niż hałas miasta. Kanał, pozwalający poruszać się w innych przestrzeniach, niedostępnych dla człowieka tak zwanej wysokiej cywilizacji – powiada Barbara Radwańska.

 

Drugi stopień wtajemniczenia

 

– Babcia Konstancja Wojtylak, mimo że skończyła niewiele szkół, miała olbrzymią wiedzę. Była osobą niezwykle inteligentną i oczytaną. Znała też tajniki leczenia ziołami. Od niej nauczyłam się nie tylko wiedzy o ziołach, ale i życia zgodnie z naturą. W pewnym sensie posługiwała się tymi samymi kodami, które pozwoliły mi później nawiązać przyjaźń z Indianami z plemiona Shuar w Ekwadorze. Nauczyli mnie, do czego służą tajemnicze rośliny w dżungli i jak można z nich korzystać. Babcia zmarła kilka lat temu, a „pałeczkę” po niej przejęła zaprzyjaźniona szamanka z Kuby. Violeta ma ponad 70 lat, potrafi odczytać przyszłość człowieka, diagnozować choroby i leczyć je za pomocą tajemnych zaklęć i ziół. Poznałam ją na Kubie w niesamowity sposób – uważam, że to było przeznaczenie… Pewnego wieczoru zaproszono mnie na ceremonię santeryjską, bardzo popularnej na Kubie religii afro-kubańskiej, przywiezionej na  wyspę przez dawnych niewolników. Występuje w niej kilkadziesiąt bóstw zwanych orishas, które odpowiadają kolejnym żywiołom. Na ich cześć odprawiane są tajemne ceremonie, w trakcie których często uczestnicy wpadają w trans. W pewnym momencie poczułam się dziwnie, jakbym też miała zaraz wpaść w trans. Przeraziło mnie to do tego stopnia, że po prostu stamtąd uciekłam. Na oślep zaczęłam biec w kompletnych ciemnościach po nieznanych zakamarkach miasteczka. Nagle czarna ręka chwyciła mnie i wciągnęła w głąb jakiegoś domu. Posadziła na bujanym fotelu, podała ciepłe mleko z rumem i pogłaskała. Gdy oprzytomniałam, zobaczyłam pełną zmarszczek uśmiechniętą twarz i usłyszałam pogodny głos: – Uspokój się, brujo zaraz cię opuści.

Brujo to po hiszpańsku zła moc albo też po naszemu „dusiołek”. Tak poznałam Violetę. Odtąd, gdy jadę na Kubę, to ją odwiedzam. Traktuję ją jak moją kubańską babcię. Przywożę prezenty przydatne każdej czarownicy – śmieje się Barbara – patelnię teflonową, koszulę nocną, kapcie, mydło… Violetę często bolą nogi, więc wożę maści na reumatyzm. W tym roku udało mi się z niej zrobić „gwiazdę polskiej telewizji” – właśnie została bohaterką jednego z odcinków serii „Kobieta na krańcu świata”.

 

Mistrz i  Barbarita

 

– Z wszystkich odwiedzonych przeze mnie krajów najbardziej lubię Argentynę. Dopiero tam poczułam, że wreszcie znalazłam swoje miejsce. Dlaczego? Nie wiem… może to jest tak z tą miłością, jak pisał mój mistrz, Julio Cortazar… – tak, jakby w miłości mogło się wybierać, tak jakby to nie był piorun, który strzela w ciebie i zostawia cię zwęglonego na środku patio… – Argentyna zafascynowała mnie właśnie z jego powodu. Jako nastolatka pochłonęłam chyba wszystkie książki Cortazara i zakochałam się w nim na zabój. Dotąd w moim pokoju na ścianie wisi jego portret. „Gra w klasy” to moja biblia. Mam ją w kilku językach – po polsku, angielsku i hiszpańsku. „Gra w klasy” zrobiła na mnie takie wrażenie, że zaczęłam chłonąć wszystko o Cortazarze i o kraju, z którego pochodził. Zaczęłam uczyć się hiszpańskiego i cały czas wierzyłam, że któregoś dnia trafię do Argentyny, czekając kiedy wreszcie poczuję te „niezobowiązujące szczodre godziny, otwarte domy, czasktóry można wyrzucać przez okno, całą przyszłość przed człowiekiem”. Czas mijał… Spędziłam trzy lata w Hiszpanii, potem jeździłam do Peru i Boliwii. I wciąż marzyłam o tej Argentynie, która jakoś nie mogła nadejść. Aż w końcu przyszedł dzień, którego nie zapomnę. Wjechałam do Argentyny od strony Chile. To było takie maleńkie przejście graniczne w Patagonii – totalne bezludzie, wokół góry i przenikliwy zimny wiatr. I nagle przed moimi oczami taka scenka… łopocząca potargana na wietrze flaga Argentyny, a pod nią na górce trzech chłopaków stoi przy otwartym jeepie, z którego dobiega muzyka U2. Zespół U2 to moja miłość numer 2! Gdy to usłyszałam, myślałam, że oszaleję ze szczęścia! Jak to możliwe? Wjeżdżasz do wymarzonego kraju i pierwsze, co słyszysz, to muzyka twojego ukochanego zespołu, którego słucha trzech pasterzy na górze? Totalny kosmos! Odtąd spędzam w Argentynie coraz więcej czasu. Im częściej tam jeżdżę, tym bardziej czuję się jak u siebie. Czuję się tam, jakbym przeniosła się w czasie. A dokładniej do lat 20.  Wszyscy są niezwykle uprzejmi, mówią z barwnym akcentem, pozdrawiają z uśmiechem na ulicy, wszędzie słychać muzykę ze starych płyt. To wszystko sprawia wrażenie pętli czasu. To taka fascynująca podróż w czasie i przestrzeni…

 

Kronopio wchodzi do gry

 

– Za każdym razem ciągnęło mnie wciąż dalej i dalej. Po dzieciństwie w Kaniowie przyszedł czas liceum w sąsiednich Czechowicach-Dziedzicach i studia w Krakowie. Pierwsze inne góry, Himalaje, poznane na studenckim wypadzie. Wciąż z powodu Cortazara ciągnął się za mną ten hiszpański. Chociaż może nie do końca, bo podświadomie hiszpańska kultura już wcześniej we mnie tkwiła – mówi Barbara. – Miałam może 12-13 lat, kiedy dostałam od mamy pierwsze kieszonkowe. Kupiłam za nie książkę do nauki hiszpańskiego – poziom zaawansowany! Wydałam całe pięć złotych na książkę, której oczywiście nie byłam w stanie przeczytać, bo nie znałam ani jednego słowa! Ale wciąż pamiętam pierwsze zdanieHola! Cómo estás?”. Intuicja mówiła mi, że coś mnie z tym hiszpańskim będzie w przyszłości łączyć. Dlatego na przekór wszystkiemu całe życie właśnie tego języka chciałam się nauczyć. Ale nie było łatwo. W liceum nie było hiszpańskiego, na studiach – tylko angielski i francuski, a prywatne lekcje za drogie. Wymyśliłam więc, że pojadę do Hiszpanii pracować jako opiekunka dzieci. Byłam tak uparta, że w połowie studiów wzięłam urlop dziekański i wyjechałam na rok do Barcelony. Uczyłam się z takim zapałem, że dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że z rozpędu nauczyłam się katalońskiego, a nie hiszpańskiego – opowiada ze śmiechem. – Zupełnie nie zrażona zaczęłam więc od nowa, a dzięki tej wpadce do dziś rozumiem kataloński.

– Po roku wróciłam do Polski, ale już wtedy wiedziałam, że nie zagrzeję tutaj długo miejsca. Za zimno! – żartuje, popijając gorącą czekoladę. – Chciałam tylko dokończyć porzucone studia – filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Gdy na piątym roku miałam tylko do napisania pracę magisterską, nie wytrzymałam. W desperacji wymyśliłam, że napiszę pracę o kinie hiszpańskim, a materiały do niej będę zbierała oczywiście w Hiszpanii! Dość szybko przekonałam promotora i wyjechałam tym razem do Madrytu. I tu znowu zadziałała magia Cortazara… Przyjechałam jako typowa studentka bez grosza przy duszy, więc musiałam zdać się na pomoc poznanych wcześniej Hiszpanów. W Madrycie miałam się zatrzymać u przyjaciółki jednego ze znajomych. Przyjeżdżam, pukam do drzwi, otwiera mi brat koleżanki. Dowiaduję się, że jest muzykiem i gra w zespole „Rayuela”, co po hiszpańsku oznacza… „GRA W KLASY”! Z wrażenia ugięły mi się kolana…

Cortazar dzielił ludzi na kronopie, nadzieje i famy. Kronopie to ci, którzy mają więcej szczęścia niż rozumu, ale kierują się intuicją i zawsze wykaraskają się z każdych tarapatów, bo szczęśliwie poznają podobnych sobie ludzi. I ja same takie kronopie na swojej drodze poznawałam. Cortazar twierdził, że kronopie się intuicyjnie wyczuwają i prędzej czy później na siebie wpadną. No i ja – kronopio z Polski, wpadałam i wciąż wpadam na takie kronopia we wszystkich odwiedzanych przeze mnie krajach…

 

La movida madrileña z Almodovarem w tle

 

Przez pierwsze miesiące w Madrycie poza chodzeniem na koncerty zespołu „Rayuela” i poznawaniem nocnego życia niewiele robiłam – śmieje się Barbara. – Tzw. „la movida madrileña” tak mnie zauroczyła, że zapomniałam, po co tu przyjechałam. W końcu przypomniałam sobie, że mam pisać pracę o kinie hiszpańskim. Wymyśliłam, że skoro już jestem w Madrycie, to napiszę o kinie Pedro Almodovara. Znalazłam adres jego wytwórni filmów. Wsiadłam do autobusu, pojechałam pod wskazany adres, zapukałam i powiedziałam: – Dzień dobry! Jestem z Polski i chcę napisać pracę magisterską o Almodovarze. Szefowa jego biura odpowiedziała tylko – Dobrze! Będziesz przychodzić co jakiś czas, czy codziennie, bo jeśli codziennie, to damy ci stolik? Tak oto bez żadnych pytań o nazwisko, adres czy dokumenty dostałam swój stolik w wytwórni filmów Almodovara!  Była na nim nawet karteczka z napisem „Barbara”. Zaokrętowana na jego pokładzie przychodziłam oglądać filmy, przeglądać oryginalne scenariusze, czytać książki o nim i poznawać pracę w jego wytwórni. Sama czułam się jak w filmie, szczególnie, że ekipa z biura Pedra – same kobiety i jeden gej – wyglądali razem jak żywcem wyjęci z jego filmu „Kobiety na skraju załamania nerwowego”. Samego Almodovara poznałam dopiero pod koniec mojego pobytu. Kiedy się pojawił, przyszedł się przywitać szczerze ucieszony, że ktoś z Polski chce o nim pisać pracę. Nie miał dla mnie za dużo czasu, ale obejrzałam wszystkie jego filmy, nawet te pierwsze, jeszcze kręcone z ręki, u nas kompletnie nieznane. Jest dokładnie taki, jak jego filmy – ekscentryczny i kolorowy. Na koniec podarował mi książkę ze scenariuszem „Wszystko o mojej matce” z osobistą dedykacją „Powodzenia Barbara. Całusy – Pedro Almodovar”.

 

– Świat staje się obojętny (…), jeżeli człowiek nie ma dość sił, aby wybrać sobie coś prawdziwego i iść za tym.

 

– Z książką od Almodovara pod pachą wróciłam na studia. Dokończyłam pracę, obroniłam na piątkę i… wkrótce zaczęłam tęsknić za Hiszpanią i żywiołową kulturą latynoską. Cały czas zastanawiałam się, jak nie mając pieniędzy, pojechać w końcu do Ameryki Południowej – wspomina podróżniczka. – Wymyśliłam więc, że zatrudnię się w biurze podróży. Zrobiłam specjalny kurs pilota wycieczek, ale w międzyczasie dostałam pracę jako tłumacz języka hiszpańskiego w polsko-hiszpańskiej spółce inwestycyjno-budowlanej i na rok wysłano mnie do Alicante w Hiszpanii. To była dobra szkoła życia. Na miejscu okazało się, że niby teoretycznie jestem tłumaczem, ale w praktyce tak naprawdę zostałam… kierownikiem budowy. Miałam być łącznikiem między inżynierami z Hiszpanii a robotnikami, którzy przyjechali z Polski. Zamiast tłumaczyć, wyszło, że w sumie szybciej będzie, jak się nauczę tego, co trzeba zrobić. Już po miesiącu wiedziałam, ile trzeba zamówić betonu, jaki rodzaj koparek sprowadzić.  Opanowałam wiedzę na temat głębokości rowów i kładzenia światłowodów. W taki oto sposób większość światłowodów położonych w regionie Alicante to moja sprawka – komentuje ze śmiechem Barbara. Bo Barbarita – jak o niej mówią przyjaciele – cały czas się śmieje.

– Po powrocie z Hiszpanii zaczęłam rozglądać się za biurem, które by mi odpowiadało. Zależało mi, żeby to nie było standardowe biuro oferujące zwiedzanie zabytków i plażowanie, ale bardziej przygodowe, które preferuje poznawanie kultury z poszanowaniem miejscowych zwyczajów. Tak odkryłam biura trampingowe. Gdy przyszłam po raz pierwszy do pracy i mój przyszły szef spytał, jakie kraje znam, powiedziałam, że Hiszpanię – bo w niej spędziłam prawie trzy lata – oraz przelotnie Turcję, Iran i Pakistan z pierwszego studenckiego wyjazdu.  On na to: – Dobrze, to pojedziesz za dwa tygodnie do… Peru! Byłam przerażona. Nigdy nie byłam w Peru! Co teraz zrobię? Na szczęście jest Internet – filmiki, mapy, więc zanim pojechałam, to solidnie się przygotowałam i przećwiczyłam cały wyjazd wirtualnie. Tak zaczęła się moja przygoda z Ameryką Łacińską. Przejechałam niemal wszystkie kraje od Meksyku, poprzez Panamę, aż do Chile i Argentyny. W niektórych byłam nawet po kilkanaście razy. Po jakimś czasie odezwała się do mnie Martyna Wojciechowska, redaktor naczelna polskiej edycji „National Geographic” i zaproponowała pisanie tekstów o tych krajach. Później zaczęłam również współpracować z nią przy programie „Kobieta na krańcu świata”.

Podróżnicze życie nieźle hartuje człowieka, bo czasem przytrafiają się dość zaskakujące przygody, np. zdarzyło mi się kiedyś trafić do… kolumbijskiego aresztu. Brzmi to groźnie, ale tak naprawdę trafiłam tam za „nielegalne przekroczenie granicy”. Okazało się bowiem, że do Kolumbii potrzebna jest wiza, której oczywiście nie miałam. Strażnicy nie wiedzieli, co ze mną zrobić, wobec czego zostałam tymczasowo aresztowana i spędziłam kilka godzin w towarzystwie kilku sympatycznych strażników… oglądając z nimi kolumbijskie telenowele – wspomina podróżniczka.

 

– Przypadkowe spotkania są czymś najmniej przypadkowym w naszym życiu –

 

– tych słów Julia Cortazara doświadczam przez całe swoje życie – uważa Barbara. – Dwa lata temu postanowiłam spełnić jedno ze swoich największych marzeń, a zarazem powrócić do kraju, od którego zaczęła się moja podróż – do Hiszpanii. Camino de Santiago to słynny szlak, którym średniowieczni pielgrzymi udawali się do grobu św. Jakuba Apostoła. Obecnie to piękna trasa widokowa, na której z dala od cywilizacji można się wyciszyć, zmierzyć z samym sobą i pokonać swoje słabości – Barbara poważnieje na ten jeden moment swojej opowieści. – Pielgrzymi mówią o tym szlaku, że nie ważny jest cel, ale sama droga i ludzie, których podczas niej spotykasz – kontynuuje podróżniczka. – Udało mi się przejść pieszo 500 kilometrów najcięższą północną trasą. Codziennie pokonywałam o kilometr więcej. Zaczęłam od 18 km. W ostatni dzień pobiłam swój rekord – 50 kilometrów! Nie było łatwo. Pierwszego dnia wszystko zaczyna cię powoli boleć. Drugiego boli coraz bardziej. Trzeciego odzywają się stare kontuzje. Po tygodniu wszystko puchnie. Potem już nie wiesz, czy nadal wszystko cię boli, czy już się przyzwyczaiłaś i znieczuliłaś na ból. Pierwszy „upadek” dopadł mnie zaledwie po tygodniu marszu w Bilbao w Kraju Basków. Gdy się obudziłam, miałam tak spuchniętą kostkę, że nie byłam w stanie założyć buta. A rano zamykają schronisko, żeby wysprzątać dla kolejnych przychodzących pielgrzymów. Z trudem dowlokłam się do szpitala. Pielęgniarka obejrzała mi nogę, założyła maść i opatrunek i… zabroniła chodzić przez najbliższe dni. Nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Jestem dopiero na początku szlaku, a już każą mi kończyć? W dodatku schronisko zamknięte, a ja nawet nie znam nikogo w Bilbao. Siedziałam z obandażowaną nogą na murku i płakałam z bezsilności. Nagle podeszła do mnie jakaś dziewczyna i zapytała, co się dzieje. Gdy wydukałam przez łzy, że zaczęłam właśnie Camino i nie mogę dalej iść, kazała mi chwilę zaczekać. Po pół godzinie wróciła wraz z kolegą – właścicielem busika. Wnieśli mnie do niego i zawieźli do domu. Dziewczyna o trudnym do wymówienia baskijskim imieniu Aitziber oddała mi swoje łóżko. Przez następne trzy dni karmiła, pomagała, gdy kuśtykałam do łazienki. Zostawiała klucze do domu. Po pracy wraz z przyjaciółmi pokazali mi Bilbao i okolice. Kiedy trzeba, nieśli mnie na rękach, żebym nie forsowała nogi. Do dziś jesteśmy w kontakcie. Niedawno Aitzi była u mnie w Krakowie – twierdzi podróżniczka.

– Po krótkiej rekonwalescencji mogłam iść dalej. Kolejna „tragedia” zdarzyła się dwa tygodnie później w miejscowości Llanes w Asturii. Zatrzymałam się pod drogowskazem na krótki odpoczynek. Było gorąco, więc ściągnęłam kurtkę. Napiłam się wody i ruszyłam dalej, bo miałam przed sobą jeszcze trzy km do schroniska. W recepcji sięgam po pieniądze do kieszeni kurtki i okazuje się, że... nie mam kurtki. Sparaliżowało mnie, bo w kurtce miałam wszystko. Dokumenty, pieniądze, aparat, komórkę. Na szlaku jest taka zasada, że zabiera się ze sobą tylko niezbędne minimum, żeby plecak ważył jak najmniej, bo przecież cały czas go trzeba nieść. Miałam wszystkie niezbędne rzeczy w kieszeni kurtki, żeby były zawsze pod ręką i w jednej chwili zginęło mi wszystko! Przemili policjanci z Llanes zawieźli mnie z powrotem pod drogowskaz, ale niestety kurtki już nie było. Co dalej? Mam dwa euro w kieszeni, nie mam dokumentów i telefonu, żeby zadzwonić po pomoc. Idę spać zrozpaczona. Rano budzi mnie uradowana pani z recepcji, że był telefon w sprawie mojej kurtki i zaraz ją ktoś przywiezie! Okazało się, że jakaś para z Bilbao (znowu to Bilbao) wracając z rodzinnego obiadu, zobaczyła kurtkę wiszącą smętnie na drogowskazie i zabrała, domyślając się, że jakiś pielgrzym na szlaku ją zgubił. Ci ludzie obdzwonili wszystkie okoliczne schroniska w poszukiwaniu właściciela. Najbardziej wzruszająca była ich troska, bo gdy pojawili się z kurtką, przepraszali mnie, że musiałam tyle czekać. Nie przyszło im do głowy, że tam miałam pieniądze i dokumenty. Dowiedzieli się dopiero, gdy w kieszeni zadzwonił mój telefon – wspomina Barbara. – Opowiadam o tym, bo poszłam w tę drogę m.in. po to, żeby odzyskać wiarę w ludzi. I dzięki tym wszystkim ludziom, których spotkałam na szlaku, ją odzyskałam. W trakcie tych 500 kilometrów poznałam cudownych ludzi, którzy bezinteresownie mi pomagali, częstowali owocami lub herbatą, zapraszali do domów, dopingowali w podróży. Praktycznie w Llanes moje Camino się wypełniło. Nie musiałam już iść dalej. Bo Camino to nie tylko droga, ale symbol, który dla każdego z nas zaczyna się i kończy gdzie indziej. Czasem kończy się i zaczyna w nas samych… – powiada Barbara Radwańska.

 

 Nie można nigdy stać się tym, czego się nie zna.

 

– Wszystko to, czego doświadczyłam w swoim życiu, w pewnym sensie domagało się ode mnie wejścia w nowe pole „gry”. To się zaczęło jeszcze w liceum w Czechowicach-Dziedzicach. Kino „Świt” prowadziło kółko filmowe. Oglądaliśmy ambitne filmy, dyskutowaliśmy o warsztacie filmowym; przyjeżdżali do nas wykładowcy z Uniwersytetu Śląskiego. Pomyślałam sobie wtedy, że filmoznawstwo to kierunek dla mnie. Potem, gdy już podróżowałam i spędzałam mnóstwo czasu na Kubie, nagle zobaczyłam, że ten najbardziej absurdalny kraj, jaki przyszło mi poznać, to temat na niemal gotowy film. Jest tam tyle tematów filmowych, że mogłabyś postawić kamerę na środku ulicy, włączyć ją, wyłączyć po dwóch godzinach i to byłby świetny film. Taka właśnie jest Kuba. Jeden wielki plan filmowy. Nie tylko ze względu na plenery, ale bardziej na szczególną otwartość Kubańczyków. Ludzie praktycznie żyją na ulicy. Domy są kompletnie otwarte, możesz zajrzeć im do okna i wejść za przeproszeniem do łóżka. Opowiedzą ci o swoich najbardziej osobistych sprawach. Pomyślałam, że chciałabym to pokazać – zatrzymać moje podróże na taśmie filmowej – wyznaje podróżniczka.

– Długo wahałam się pomiędzy szkołą filmową w Buenos Aires a szkołą na Kubie. Ostatecznie jednak skończyłam kurs reżyserii dokumentu w szkole filmowej założonej przez  Gabriela Garcię Marqueza pod Hawaną. Pracą dyplomową był mój pierwszy film „El sueño de Rodolfo” – dokument o kubańskim muzyku, cierpiącym na nieuleczalną chorobę, która pozbawiła go wzroku i coraz bardziej deformuje mu twarz. Mimo to Rodolfo spełnia swoje marzenia – został autorem i śpiewakiem boler – romantycznych piosenek o miłości. Staram się traktować życie jak grę. Dlatego mierzę się teraz z nowym polem. Skończyłam filmówkę i chcę robić filmy, żeby móc tak jak mój mistrz, Julio Cortazar, powiedzieć ludziom:

Chodź. Pokażę ci, jak działa szczęście. Naprawdę. Wystarczy kawałek kredy. I kamyk. Chodź. Nie bój się. Przecież to łatwe. Trzeba tylko trafić w Niebo.