Na ziemi niczyjej

 

Z bielszczaninem z przypadku, opoką grupy Mumio, aktorem, scenarzystą i reżyserem Jackiem Borusińskim rozmawia Dobrosław Barwicki-Picheta.

 

– Kim Pan chciał zostać jako mały chłopiec?

– Nie wiem, czy sięgam pamięcią tak głęboko, ale bodaj w klasie czwartej szkoły podstawowej pani prosiła zapisać na kartce, kim chcemy zostać. W klasie ósmej odczytywała to i było dużo śmiechu. Pamiętam, że u progu IV klasy podstawówki chciałem zostać Paulem McCartneyem. Czyli kierunek już był – co prawda nieco inny, niż dziś, ale był. Później chciałem zostać dziennikarzem. Chodziłem na ciekawe kółko dziennikarskie do Pałacu Młodzieży w Katowicach. W liceum, zwłaszcza pod koniec nauki, ciągnęło mnie do pisania scenariuszy. Już myślałem, żeby być aktorem, reżyserem.

– Czy może już wtedy przejawiał Pan komiczne talenty?

– O stronie komediowej nawet nie myślałem. Miałem plany aktorskie, marzenia o pisaniu tekstów scenicznych, reżyserowaniu. Po liceum zastanawiałem się, co dalej w życiu robić, i „padło” na PWST w Krakowie. Komisja ruchu orzekła: „Niesceniczna sylwetka. Za długie ręce!” Nie zdałem, więc było mi przykro, przynajmniej na początku, ale pomyślałem sobie, że to może i dobrze... Trafiłem do teatru Gugalander w Katowicach. To był teatr pół-amatorski, „offowy”. Reżyser zawodowy, aktorzy nie – głównie studenci i amatorzy. Robiliśmy rzeczy dramatyczne, zupełnie niekomediowe. Dopiero w 1995 czy 1996 r., po moim debiucie reżyserskim, zdecydowaliśmy się z Darkiem Basińskim, Jadzią, wówczas jeszcze nie Basińską, i Sławkiem Jastrzębskim, żeby odejść i robić Mumio. Na początku nie byłem wobec tego zamysłu entuzjastyczny. To nie była moja bajka. Byłem zakochany w klasycznie rozumianym teatrze, choć Mumio też jest w jakiś sposób teatrem. Np. od dłuższego czasu chcemy się odkleić od postrzegania Mumio jako kabaretu, ale mam wrażenie, że nie całkiem nam to wychodzi. Zresztą początkowo był zamysł, żeby tworzyć kabaret w teatrze, na podobieństwo Witkacowskiego Cabaret Voltaire. Oni pokazywali spektakl kabaretowy, ale byli tak naprawdę teatrem. I tak chcieliśmy zrobić, ale nie do końca się to udało. Może gdybyśmy występowali tylko w teatrze… W każdym razie jeździliśmy na festiwale, które jednoznacznie się z kabaretem kojarzyły, aczkolwiek były różnorodne. Na przykład PAKA przyciągała bardzo różne formy. Kiedy tam pojechaliśmy, to był znakomity rok – Irek Krosny, Grupa MoCarta, Kabaret Moralnego Niepokoju. Ten ostatni wówczas był kabaretem z literacko-poetyckim sznytem – zupełnie coś innego niż teraz. Powstawała również Formacja Chatelet – ciekawie się na tym „Pakowskim podwórku” działo. Przeskoczyłem jednak całą historię…

– Teraz już nie wypada pytać, czy będąc małym smykiem, robił Pan ciągle jakieś kawały?

– Moja żona najbardziej się śmieje, gdy jej mówią, że musi mieć w domu strasznie śmiesznie. Mam wrażenie, że jest odwrotnie. Są sytuacje śmieszne, ale nie przenoszę tego, co robię w pracy, do domu. Niektórzy są zabawni na okrągło, ja nie. W życiu codziennym raczej jestem mało zabawny.

– W pierwszym rzędzie Pana kojarzymy z Mumio. Proszę zdradzić, jak się rodziło?

– Pierwsze Mumio tak naprawdę rodziło się beze mnie. Tworzyli je Darek Basiński oraz dwóch kolegów, którzy pracują teraz w agencjach reklamowych w Warszawie – Tomasz Skorupa i Dariusz Rzontkowski. Oni zrobili takie pra-Mumio. Opierało się w dużej mierze o teksty, które tworzyli podczas wspólnych wyjazdów, autostopów. Dużo tam było luźnej improwizacji. Ot, taka przygoda, aby coś przedstawić na jakimś festiwalu. Nie chcę ich urazić, ale to nie wychodziło poza formę zgrywy. Gdy odeszliśmy z Teatru Gugalander z Darkiem i Sławkiem, zaprosiliśmy też do tego wyjścia Jadzię. I nie bardzo wiedzieliśmy, co mamy robić. Zaczęliśmy od zera. Postanowiliśmy założyć studio aktorsko-reklamowe. Nazywało się Studio Epty-a i zajmowało eventami reklamowymi – otwarciami stacji benzynowych, hipermarketów. Pisaliśmy scenariusze, wynajmowaliśmy podwykonawców. Teraz pełno jest różnych szczudlarzy, ale 20 lat temu to była nowa forma zarabiania pieniędzy – bardzo przydatna dla Mumio, bo dała nam umiejętność reakcji na coś niespodziewanego. Festynów nie można zaplanować „od a do z”, bo zawsze coś nieoczekiwanego może się zdarzyć. Pojawiało się dużo osób „trudnych do opanowania”, więc należało umieć na takie sytuacje reagować. To, co było bardzo fajne, zaczęło się od cyklu spotkań, na których przedstawialiśmy swoje fascynacje, inspiracje – głównie ze świata literatury, ale też dramatu, poezji, filmu. I tak się inspirowaliśmy.

– Ciągle tkwił Pan w teatrze!

– Na początku rzeczywiście chciałem robić teatr. Inscenizacja, światła, ciemność, kostiumy – to mnie kręciło. Postanowiłem więc „wrzucić” taki element – otwartą garderobę, żeby nas było widać, że tam jesteśmy, tu gramy, tu schodzimy. Chodziło mi o to, żebyśmy stworzyli scenę na scenie – cudzysłów, że teatr robi kabaret. Graliśmy wtedy głównie w oparciu o teksty Darka. Potem dochodziły improwizacje – moje czy Jadzi. Program ewoluował, coś wylatywało, wchodziło coś nowego. To była taka niesamowita układanka – każdy wnosił tu inne umiejętności. Darek ma wyjątkową łatwość improwizowania, smak, czucie słowa, dużo pisze. Jadzia do tego dodawała coś z aktorstwa, ja także z aktorstwa czy reżyserii. Wszystko wspólnie reżyserowaliśmy – Darek analitycznie, ja syntetycznie – i to razem niesamowicie ze sobą zabrzmiało. Powstał spektakl, bezczelnie, że tak powiem. Był rok 1997. Prowadziliśmy kawiarenkę na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach i tam mieliśmy próby. Mnie akurat nie było na miejscu, za to Darek z Jadzią robili próby i przygotowywali domowym sposobem plakaty na premierę Teatru Epty-a w programie „Kabaret Mumio”. Oni dopisali jeszcze, że to… laureat Grand Prix PAKA’1998, czyli za rok. Byłem wściekły, że to jest bezczelne, ale okazało się, że to prawda, bo za rok zdobyliśmy Grand Prix. Nie było łatwo. W eliminacjach mieliśmy kłopoty. Ci, którzy nas kwalifikowali, nie bardzo czuli prezentowany przez nas komizm. O mały włos byśmy się nie załapali. Ale na festiwalu jury było inne, zresztą cudowne: Stanisław Tym, Marek Piwowski, Jerzy Derfel, Andrzej Mleczko, Zygmunt Konieczny i jeszcze ktoś z Piwnicy pod Baranami. Spotkanie z tym gronem było wspaniałe. Dla nich, jak mówili, to była kontynuacja czegoś twórczego z lat 60.

– Promocja na Pace zadziałała…

– Wszystko potoczyło się bardzo szybko, choć to był dopiero nasz szósty występ z programem. Karkołomna nazwa Teatr Epty-a poszła w niepamięć, bo wszyscy zapamiętali tytuł spektaklu „Kabaret Mumio”. Tak nas świat przyjął i tak się też zaczęliśmy nazywać.

– Można zaobserwować, że spektakle wciąż żyją, a „Kabaret Mumio” nie jest formą zamkniętą. Teraz jednak pracują Państwo nad nowym materiałem.

– Dzieje się mnóstwo rzeczy, tylko że to, co teraz robimy, jest totalnie nieekonomiczne. Gdyby dwa spektakle, które już przygotowaliśmy, rozłożyć na kartce, to jest tam materiał na cztery czy pięć spektakli. Ale z drugiej strony – po co mamy robić „Lutownicę 2” czy „Kabaret Mumio 2”? Wylatuje coś, co uważamy, że już nam nie gra czy skostniało lub nie mamy na to ochoty. Np. moja „Pani Serwusowa” pojawiła się po iluś tam latach, a „Ktoś zapukał mi do buta” – w ogóle wyleciało. Darek rozbudował „Urządzonko” do niewiarygodnych rozmiarów. Myślę, że jest to osobny materiał na jego indywidualny monodram – ta opowieść może dojść do 45 minut czy do godziny. Podobnie „Blues”. Rewelacyjna sprawa. Straciłem rachubę, bo spektakl graliśmy już ponad 1000 razy, a tu pojawia się rzecz, której nie było do tej pory – nowy język, nowa historia. Ja też coś do „Pani Serwusowej” dorzucę, czy do wspólnej improwizacji, choć przyznam, że więcej okazji do improwizowania mam w „Lutownicy” niż w „Kabarecie Mumio”. Ale najważniejsze, że ludzie się cieszą – mimo że po raz n-ty przychodzą na spektakl – że jest tam coś nowego. Można z tego materiału zrobić dużo więcej, ale nam bardziej zależy na zrobieniu czegoś nowego i nad tym teraz pracujemy. Nic nas nie goni, bo ludzie cały czas chodzą na przedstawienia. Nowych pomysłów też mieliśmy mnóstwo, ale jakoś przepadały, nie chciały się uchować albo coś przesuwało prace nad nowym spektaklem – filmy, reklamy. Poza tym mamy rodziny, które domagają się naszej aktywności.

–  Czy film „Hi-way” to dla Pana coś najważniejszego, najbardziej osobistego, pod czym się Pan najmocniej podpisuje?

– To po prostu mój film. Może w pewnym momencie za bardzo to zaznaczyłem, ale też potrzebowałem takiego odróżnienia – nie chciałem, żeby to szło na karb Mumio. To mój scenariusz, moja reżyseria. Mam świadomość błędów, które popełniłem, ale to była dla mnie niesamowita szkoła filmowa w dwa lata. Może dzisiaj już wiem, czego bym nie zrobił, co zrobiłbym inaczej, ale np. rodzaj poczucia humoru w filmie – to jest to, pod czym się na pewno podpisuję. Trochę eksperymentowaliśmy, co nie było potrzebne, np. na eksperyment z taśmą orwowską może pozwolić sobie reżyser z dorobkiem, który chce zrobić coś nowego i „poszaleć”. W moim przypadku można było mieć wrażenie, że to robił jakiś amator. Lubię jednak ten film. Teraz piszę nowy scenariusz, który też lubię. Czekam tylko, aż najmłodszy syn podrośnie i będę miał więcej czasu, żeby się zaangażować. To jest „od a do z” fabuła, która ma kompozycję dosyć stabilną, wręcz jak na mnie zbyt stabilną. Historia z momentami przełomowymi w miejscach, w których trzeba. Jest to komedia, choć nie lubię tego słowa, bo w Polsce kojarzy się z czymś tanim, kasowym, wyłącznie komercyjnym.

– Tego się obawiałem przed obejrzeniem ostatniego filmu z Pana udziałem „Pokaż kotku, co masz w środku”, ale teraz mogę powiedzieć, że to nie jest zła produkcja.

– Wydaje mi się, że ta pierwsza – „To nie tak, jak myślisz, kotku” – była lepsza. Przynajmniej byłem bardziej zadowolony z aktorstwa. Po tym ostatnim filmie pozostał we mnie niesmak. Osoby odpowiedzialne za produkcję, decydujące o ostatecznym kształcie sprzedaży, strasznie chciały, żeby to była druga część, choć filmy były zupełnie różne – mimo trzech tych samych osób z obsady. Pierwszy był sukcesem kinowym, więc w tym kierunku chciano film pociągnąć. Wydaje mi się, że na początku założenia były inne – takie gorzko-słodkie – a próba wciągnięcia filmu w „skafanderek komediowy” nie najlepiej mu posłużyła. Film jest niby komedią, ale trochę nie jest. Miał to być film „połamany gatunkowo”, ale takie w Polsce się nie sprzedają. Przykre, że coś, co nie do końca miało być komedią, staje w szranki z komediami.

– „Pokaż kotku, co masz w środku” nie był najlepiej przyjęty…

– Na pewno „To nie tak, jak myślisz, kotku” był przyjęty lepiej – choć nieustanne qui pro quo może zamęczyć. To było coś zupełnie innego, nowego – film teatralny, aktorski i momentami przyzwoicie zagrany. Człowiek też patrzy przez pryzmat własnego ogródka – ze swojego zadania byłem na pewno zadowolony.

– „To nie tak, jak myślisz, kotku” i „Pokaż kotku, co masz w środku” to chyba największe produkcje, w których Pan brał udział.

– Były i inne, np. bardzo fajny film Radka Markiewicza „Raj za daleko”. Wygrał nawet na festiwalu Era Nowe Horyzonty. Zagrałem tragikomiczną postać, nawet bardziej tragiczną niż komiczną. Niestety film nie dostał się do szerszej kinowej dystrybucji. Strasznie żałuję, bo to film, który wyrwał mnie z „sosu komediowego” i wrzucił w inną rzeczywistość. Żałuję, że przepadł. Robiłem też 40-minutowy film o Franzu Waxmanie – kompozytorze urodzonym w Chorzowie, który potem trafił do Hollywood. Tu też kilka scen było fajnych. Teraz współpracuję ze szkołą Wajdy – zrobiliśmy dwie sceny i może coś z tego będzie. Poza tym były też inne propozycje. Jednak tamte dwa filmy – „Pokaż kotku…” i „To nie tak…” – kazały mi się zastanowić, gdzie jest próg, którego przekraczać nie powinienem, aby czuć się dobrze. Nie chodzi o to, żeby brać wszystko, co jest i być popularnym aktorem. Chodzi o to, aby potem – patrząc w lustro – powiedzieć, że chciałem to zrobić i w miarę dobrze to zrobiłem. Miałem parę propozycji, z których człowiek się cieszył, a potem zastanawiał, jak się wywinąć w sposób uczciwy. Mam teraz taką nadzieję, że nowy spektakl spowoduje, że będę mógł się zająć swoim nowym filmem, który bardzo chcę zrobić. Film łączy się z dużą ilością pieniędzy. Najlepiej go robić, kiedy produkcja jest niezależna, bez nacisków obsadowych, scenariuszowych. A trzeba powiedzieć uczciwie, że system reżyserski, który był w Polsce, przechodzi w ręce producentów. To oni decydują już w dużej mierze o kształcie polskiego filmu. Nie zawsze są to wybory celne – może komercyjnie tak, ale artystycznie nie do końca. Muszę się zmierzyć z konkretem, dokończyć scenariusz, gdzieś z nim pójść i zobaczyć, co powiedzą tak zwani decydenci.

– Pan stara się wystrzegać komercjalizacji, a jednak jest przykładem na to, że coś najbardziej komercyjnego, bo reklama, potrafi być – jeśli nie dziełem sztuki, to na pewno czymś bardzo interesującym z artystycznego punktu widzenia.

– To było niesamowite szczęście. Wszystko na opak. Coś, co zwykle pojawia się na końcu drogi, pojawiło się na samym początku. Zwykle człowiek robi 100 filmów i korzysta z popularności. Wtedy dopiero zaczyna robić reklamy. Z Mumio stało się coś odwrotnego. Ze względu na obecność w reklamach zacząłem mieć propozycje, istnieć na rynku. Rzeczywistość świata reklam była trampoliną do rzeczywistości aktorskiej, a nie odwrotnie jak zazwyczaj.

– Czy mieliście pełną swobodę przy realizowaniu spotów?

– Początkowo zmagaliśmy się z dylematem – brać czy nie brać tę propozycję! Reklama kojarzyła się nam ze sprzedaniem, oddaniem twarzy i ideałów w służbie świata komercyjnego. To było trudne, ale kto nas zatrudniał?! Agencja Reklamowa PZL, czyli Iwo Zaniewski i Konstanty Przybora. Zainteresowali się nami przez ojca Konstantego, czyli Jeremiego Przyborę, który zobaczył spektakl i powiedział synowi, że jest ktoś taki jak Mumio. Spotkaliśmy się i rozpoczęliśmy współpracę. Zaczęliśmy od imprezy – rozdania nagród w świecie reklamy – która wyszła świetnie. Potem już Iwo przekonał nas, mówiąc, że do niczego się nie zobowiązujemy. Zrobimy pierwszy dzień zdjęciowy, zobaczymy, jaki jest efekt i podejmiemy decyzję, chcemy czy nie. Do tej pory nie wiem – blefował czy nie. Okazało się, że to jest fantastyczna przygoda. Między nami a Iwem narodziły się wspólna wrażliwość, język, zrozumienie, wyczucie. Było mnóstwo wolności i możliwości, żeby swoje poczucie humoru włożyć w reklamę, a nie robić czegoś, co nie jest nasze. Ktoś nam po prostu powiedział: róbcie swoje. Niesamowite było to, że na początku świat reklamy, który się temu przyglądał, był przekonany, że w Polsce nie będzie na to widza, że jest za głupi, toporny, nie zrozumie. Tu są abonamenty, telefony – to trzeba sprzedać, bo musi być wynik. A gdzie grupa docelowa? W pewnym momencie było wiadomo, że artystycznie jest świetnie, ale powątpiewano, czy to się „przekłada na sprzedaż”. Po kilku latach się okazało, że zdobyliśmy dwukrotnie nagrodę Effie – a w zasadzie nie my, tylko Polkomtel – za reklamę „przekładającą się na sprzedaż”. W pewnym momencie świat reklamy się otworzył. Mieliśmy nawet jakieś cudowne telefony od aktorów, którzy nam dziękowali, że teraz zagranie w reklamie to już nie obciach, że pojawiały się ciekawsze scenariusze. Okazało się, że reklama może w jakiś, także dla mnie, tajemniczy sposób iść swoją drogą. Do tej pory tego nie rozumiem i dziwi mnie to. Wydaje mi się, że jednak te czasy już minęły, niestety.

– Jak znalazł się Pan w Bielsku-Białej?

– W zasadzie nie wiadomo. Chcieliśmy zmienić miejsce zamieszkania, kupić dom i zaczęliśmy przeglądać oferty. Najlepsze były w Bielsku-Białej. Nigdy się nie czułem przypisany do miejsca. Urodziłem się w Sosnowcu, zaraz przy styku trzech zaborów – tam gdzie łączą się Przemsza i Brynica. Początkowo mieszkałem w Sosnowcu. Gros życia spędziłem w Katowicach. Zawsze byłem na ziemi niczyjej, nie czułem przynależności. Zresztą tak samo jest z Mumio – na ziemi niczyjej, nigdy u siebie. Gdy byliśmy w świecie kabaretowym, twierdzono, że jesteśmy teatrem. Jak pojawialiśmy się w teatrze instytucjonalnym, mówiono, że jesteśmy „offowi”, a gdy pojechaliśmy na festiwal „offowy”, twierdzono, że jesteśmy instytucjonalni. Z miejscem zamieszkania też tak jest, aczkolwiek bardzo się cieszę, że tu mieszkamy. Mamy wspólnotę w kościele, zaczęliśmy jeździć na nartach, więcej się ruszać. Jestem bardzo zadowolony, bo Bielsko-Biała to bardzo przyjemne miasto do mieszkania. Jest wszystko, co trzeba, a jednocześnie nie ma tego zgiełku, tętna Warszawy, którą zresztą lubię jako miasto. Pojechać tam raz na tydzień, dwa – wystarczy.

– Co tu jednak można robić?

– Mnóstwo rzeczy, choć pewnie można jeszcze lepiej miasto zagospodarować. Są cudowne tereny do jeżdżenia na rowerze, chodzenia po górach. 20 minut do Szczyrku, gdzie można pojeździć na nartach, choć to też miejscowość, której potencjał narciarski nie jest w pełni wykorzystany. Tu można spokojnie żyć. Co bardzo ważne, wydaje mi się, że jest duża różnica w porównaniu do Katowic. Mniej się obawiam, żeby dziecko wracało późno do domu. Mam poczucie, że jest bezpieczniej. Wydaje mi się, że kierowcy częściej przepuszczają się na drodze – choć może to złudzenie, albo chciałbym, żeby tak było. Może też trafiłem na dobrych ludzi, co ma dla mnie największe znaczenie. Miałem bardzo krótki okres poczucia, że nie jestem stąd. Ludzie nie dają tu do zrozumienia, że jesteś obcy, „nie nasz”. Nie ma tego napięcia co między Śląskiem a Zagłębiem. W to wszystko jeszcze wchodziła Warszawa. Trudno mi się było w tym znaleźć.

– A samo miasto, jego architektura, zabudowa – zwraca Pan na to uwagę?

– Ciągle nie mam na to czasu. Wprawdzie byłem kiedyś z synem, który chciał robić zdjęcia, ale krótko. Chcę się kiedyś umówić z kimś, kto by mnie po mieście oprowadził, pokazał jego smaki. Na pewno bardzo lubię secesję, którą tu można spotkać. Pewnie w sensie architektonicznym bardziej lubię Bielsko od Białej, ale tak naprawdę – nie znam jeszcze miasta. Mieszkam tu kilka lat, ale poruszam się po utartych drogach, które prowadzą dookoła: szkoła – dom – szkoła – dom – kościół – kino – centrum handlowe. Jeszcze się mocno w miasto i jego historię nie zanurzyłem. Czuję się jednak dobrze, lubię chodzić po tych ulicach. Urbanistyczna struktura jest tak wystarczająca, że nic więcej już nie potrzebuję. Tu jest idealny układ pomiędzy historią i przyrodą, są góry. Mimo że człowiek z tego nie korzysta, to jednak miasto i góry wpływają na niego – są dookoła. Nie idę dzisiaj, nie byłem wczoraj, ale one są. I to jest wspaniałe.