Jan Branny

 

Przeżył marsz śmierci

 

Fryderyk Kofin urodził się 2 czerwca 1915 r. w Cieszynie z ojca Adama właściciela zakładu gastronomicznego i matki Marii z d. Tomszicz. Po studiach prawniczych w Uniwersytecie Jagiellońskim jego marzeniem było zostać sędzią. Pracę otrzymał jednak w Spółce Węglowej w Karwinie. 1 września 1939 r. – opowiadał – Hitler zaatakował

 

mój kraj ojczysty

 

perfidnym sposobem – z czterech stron, nie wyłączając morza. Pomimo bohaterskiej obrony ulegliśmy potędze niemieckiej armii. Bombardowanie miast przyniosło śmierć tysiącom bezbronnych ludzi. Niemcy zagarnęli zachodnią część Polski, a Rosjanie po 17 września wschodnią. Moje rodzinne miasto zostało wcielone do Rzeszy Niemieckiej. Aby zniemczyć zagarnięte tereny, nowe władze rozpoczęły aresztowania polskiej inteligencji, a wiele osób wysłano do niewolniczej pracy na roli lub do fabryk w głąb Rzeszy. Nasz zakład gastronomiczny został zamknięty, dom skonfiskowany. Nie łamało to ducha Polaków. Podziemne organizacje były tego dowodem. Ponieważ część mojej rodziny wyjechała do Krakowa, zaangażowałem się jako kurier jednej z tych organizacji, co doprowadziło ostatecznie do mojego aresztowania. Podczas przesłuchania na gestapo, dzięki zaplanowanej obronie, nie znaleziono dostatecznej przyczyny, aby mnie powiesić w Cieszynie, co czekało 18 innych członków tej podziemnej organizacji, ale było dostatecznym powodem wysłania mnie do Auschwitz – znanego „obozu śmierci” – wspominał Fryderyk Kofin. Cieszynianin przeżył piekło niemieckiego KL Auschwitz, gdzie zamordowano parę milionów więźniów. Fryderyk Kofin wspominał, że dla Niemców nie byli ludźmi, ale numerami. Jemu wytatuowano

 

nr  37278

 

– którego ślady można było zobaczyć przez długie lata. – Trudno zrozumieć, że są na świecie ludzie, którzy twierdzą, że fabryki śmierci nie istniały. Można się przekonać o tych okropnościach, odwiedzając obozy w Oświęcimiu, Gusen, Rawensbruck, Majdanku, Mauthausen, Dachau, Sachsenhausen, Oranienburgu, Buchenwaldzie i wielu innych – mówił. Osobiście słyszałem słowa wypowiedziane przez SS Sturmfuhrera Hoeslera do innego oficera SS: – Dziś osiągnęliśmy rekord – 12 000! Hoesler był kierownikiem trzech krematoriów w Auschwitz-Birkenau. Żywo też w mojej pamięci pozostały upalne dni lata 1943 r., kiedy nie można było oddychać z powodu swądu spalonych ciał. Było to wtedy, kiedy krematoria nie nadążały ze spalaniem zagazowanych ciał. Dlatego ciała, a właściwie ich korpusy rzucano na stos i palono na zewnątrz.

Trzy i pół roku życia Fryderyk Kofin spędził za drutami kolczastymi. Mawiał, że przeżył tylko dzięki znajomości języka niemieckiego i modlitwom. Znajomość niemieckiego spowodowała, że nie przydzielono go do ciężkiej pracy, a do takiej, w której mógł nawet pomóc wielu innym więźniom. – Modliłem się, aby przeżyć to piekło i powrócić do mojej rodziny. To pierwsze życzenie się spełniło, drugie – nie... W listopadzie 1944 r., kiedy Rosjanie zbliżali się od wschodu, zaczęli nas, Polaków, ewakuować w głąb Niemiec. Wtedy zostałem włączony do transportu ostatnich 2 000 więźniów. Odwieziono nas w wagonach bydlęcych do Oranienburga-Sachsenhausen, a później ulokowano już tylko 450 więźniów w podobozie Buchenwaldu, Brunshausen. Tam musieliśmy pracować w fabryce samolotów Heinkel. Do naszych uszu na początku r. 1945 dochodziły wieści, że Amerykanie zbliżają się od zachodu. W kwietniu zapadła decyzja o ewakuacji obozu. 40 chorych więźniów, przeważnie Francuzów, zamordowano w pobliskim lesie, ponieważ nie byli zdolni do ewakuacji. Resztę nas

 

pognali w nieznane

 

– w pochodzie śmierci. Pierwszą noc spaliśmy na podłodze w starej cementowni. Pozostali więźniowie, przeważnie Rosjanie, spali w opuszczonej szkole treningowej SS dla psów. Tam więźniowie znaleźli worek pełen granulatu, potrawy dla psów i najedli się do syta. Z resztą granulatu podzielili się z innymi. Dostaliśmy też kilka granuli, ale postanowiliśmy je na razie zostawić na później. Była to rozsądna decyzja, bo okazało się, że te granule po spożyciu powodowały ogromne pragnienie, a także… silną biegunkę. Więźniowie za potrzebą wskakiwali do rowu, co eskortującym Niemcom dawało okazję do zastrzelenia ich. Ciała zostały w rowie. Kontynuowaliśmy ten marsz, a ilość naszej grupy zmniejszyła się z 400 do mniej więcej 180. Następne noce spędziliśmy w różnych obiektach – nawet w kościele – w miejscach, gdzie nas mogli upilnować – wspominał Fryderyk Kofin.

W pewnym momencie, kiedy było już słychać grzmot armat, więźniowie zauważyli, że strażnicy są zdezorientowani. Dziewięciu Polaków skorzystało z okazji i zdołało uciec do pobliskiego lasu. Słyszeli wystrzały karabinów, ale po pewnym czasie ucichły, bo Niemcy musieli pilnować resztę więźniów. Po kilku dniach pobytu w lesie, wyszli do wioski, która została już wyzwolona przez Amerykanów. Było to 18 kwietnia 1945 r. w okolicy Ouedlingburga. Umieszczono ich w obozie dla „displaced person” administrowanym przez UNRRA.

Fryderyk Kofin stanął przed trudną decyzją: pozostać w Niemczech, emigrować czy wrócić do domu. Rząd Polski namawiał do powrotu do kraju. ­­­Wszyscy wiedzieli jednak, że w kraju zapanował ustrój komunistyczny. Cieszynianin obawiał się, że po niemieckim obozie koncentracyjnym dostanie się do sowieckiego łagru. Miał do wyboru Australię albo Kanadę. Ta ostatnia wydawała się trochę bliżej, więc zdecydował się na Kanadę i został tam dobrze przyjęty.

 

Za „Wielką Wodę”

 

zabrał żonę, gdyż krótko po zakończeniu wojny poznał w Gandersheim Gertrudę, która przeżywała osobiste piekło w czasie, kiedy on był bliski wolności. 17 kwietnia 1945 r. cała rodzina Gertrudy została zabita w czasie bombardowania Magdeburga. – Żyliśmy przez kilka tygodni w piwnicy – opowiadała żona Fryderyka, przypominając sobie grzmot bomby, która zabiła jej matkę i babcię. Gertruda i Fred pobrali się w 1947 r. i zdecydowali wyjechać do Kanady. Pragnęli pozostawić złe wspomnienia w Niemczech. Początki były trudne, ponieważ Fryderyk musiał przez rok pracować za oceanem, zanim mógł sprowadzić żonę. Nastąpiło to w 1949 r. Gdy przez pewien czas pracował na kolei w rejonie Yellowhead, spotkał w swej wędrówce Jasper, przepiękną mieścinę wśród Gór Skalistych. Tak go zauroczyła, że postanowił, iż będzie nowym domem Gertrudy i Freda Kofinów. To miejsce było im przeznaczone. Żyli tam razem przez 64 lata. Oboje bardzo związali się z tamtejszą społecznością.

Swoje aktywne życie w Jasper Fryderyk rozpoczął od zbiórki pieniędzy na muzeum. Sprzedawał używane książki, co pozwoliło zebrać pokaźną sumę. Po wybudowaniu muzeum został jego kierownikiem. Był również kierownikiem finansowym służby zdrowia w Jasper przez 40 lat. Przysłużył się do organizowania i wybudowania pomieszczeń recyklingu makulatury, której corocznie wysyłał do Edmonton około miliona kilogramów. Przez długie lata udzielał ślubów i był pełnomocnikiem ds. przysiąg i sprawiedliwości oraz sędzią pokoju. Działał w klubie kultury; wystawiał sztuki muzyczne, był solistą i śpiewał w chórze dzisiaj nazwanym jego imieniem. Później aktywnie działał w związku emerytów. Był skarbnikiem wielu organizacji, członkiem zarządu towarzystwa historycznego i wielu innych inicjatyw, które doprowadziły jego osobę do nominacji na

 

Człowieka Stulecia Jasper.

 

Podczas swojego aktywnego życia został wielokrotnie wyróżniony i nagrodzony. Otrzymał w 1993 r. Canada 125 Commemorative Medal wraz z pięcioma innymi wolontariuszami z Jasper. W 1992 r. odznaczono go Nagrodą Lescarbot Award za wkład do miejscowej kultury. W 2003 r. otrzymał Królewski Medal Jubileuszowy. Pod koniec swojego życia został nagrodzony Medalem Stulecia Alberty. Wraz ze swoją żoną Gertrudą wychowali dwu synów, Tomka i Jana oraz córkę Krystynę. Zmarł w Jasper 25 stycznia 2011 r. Niewiele osób w tej miejscowości otoczonych było podobnym szacunkiem i życzliwością jak on.