Marta Różańska

 

Pogrzebany za życia                                              

 

Dwaj synowie Marii Cieślar skryli się w beskidzkich lasach, aby uniknąć aresztowania przez nazistowskich okupantów. Młodszy syn, z zawodu cieśla, jednak wrócił. Gestapowcy nękali rodzinę z powodu starszego syna Józefa, który był w partyzantce. Oskar, jako obywatel Śląska Cieszyńskiego wcielonego wraz z Rzeczpospolitą Polską w 1939 r. do III Rzeszy, był objęty przymusową mobilizacją do wojska. Postawiony przed wyborem podpisania Volkslisty i wysłaniem na front, a wywózką matki i czterech małoletnich sióstr do Auschwitz, poświęcił się. Wysłano go na front. Wiślańska rodzina z drżeniem serca przeżywała każdy dzień i prosiła Boga o opiekę nad 23-letnim Oskarem, który dotychczas ciężko pracował na 8-hektarowej gospodarce w Wiśle Czarnym. Teraz, oprócz rzadko wysyłanych listów, rodzina nie mogła liczyć na żadne wieści.

Oskar dwa razy był wysyłany na front wschodni w najgorszym okresie. Pierwszy transport żołnierzy wyruszył z Ustronia i dotarł do Wiednia. W 1941 r. oddział przerzucono na wschód. W pociągu Oskar czytał kieszonkową Biblię. Pewnego dnia z drwiących uśmieszków kolegów domyślił się, że naskarżyli dowódcy o tym, że się modli. Przyszedł poranny apel. Wyprostowany major w czystym żołnierskim mundurze przemaszerował przed wyprostowanymi żołnierzami. Jego wysokie buty z głuchym plaśnięciem odbijały się od błotnistej ziemi. Oskar patrzył przed siebie. Nagle posłyszał cichy szmer ze strony stojących obok niego mężczyzn. Major zwolnił. Zatrzymał się niedaleko. Milczenie jeszcze mocniej napięło wszystkim piersi. – Cieślar hat ein Bibelbuch und hat die ganze Reise gebeten! Denkst du, dass uns Gott helfen kann?[1] – Major wywołał go i zagrzmiał przed wszystkimi. Dźwięczne spółgłoski, połykane jak gdyby z pośpiechem, potęgowały strach i napięcie. Brzmienie tego języka już samo w sobie było groźbą.

– Nur Gott, kein Mensch[2] – odpowiedział, starając się pewnym wzrokiem patrzeć na majora. Przez sznur żołnierzy przeleciał szept przeradzający się w cichy śmiech. – Eintreten![3]

Przez kolejne miesiące po każdej bitwie czy bombardowaniu major sprawdzał, czy „C’islar” żyje. Czas prowokował myśli trwożne i ostateczne, lecz przywoływał również wspomnienia.

Oskar był jeszcze chłopcem, gdy okazało się, że na Zómeczku, letniej rezydencji prezydenta Mościckiego w Wiśle, jest wolne miejsce pracy. Stary bacza Linder pytał wtedy: – A jaki bydziesz mieć zajyncia w tym Zómeczku?Bydym nosił drewno z lasu, do sklepu chodził, mulkę, czyli rzynczyce, warził. Prezydent powiedzioł, że potrzebuje stróża, kiery by mu chodniki czyścił, przycinoł smreki przy ceście, aby gałynzie nie wadziły, a w zimie bydym odrzucoł śniyg.

Stojąc na apelu daleko od domu, wspominał, jak ludność Wisły zimą 1931 r. uroczyście witała prezydenta. Jakby to było wczoraj, widział wiwatującą młodzież z Istebnej, Wisły i Koniakowa. Przyjechało wojsko, ministrowie, orszak prezydenta. Przed nimi sześciu górali z trąbą owczarską, wśród nich Oskar, trąbiło, a potem śpiewało: – Panie prezydencie, / gospodarzu nasz, / witajóm cię grónie, witałby sałasz, /witałby cię jak dawniej, kiedy bacza był sławny, / dziś sałasz nie nasz…

Państwo odebrało prywatnym właścicielom wszystkie „pasiónki” (łąki śródleśne), aby powiększyć obszary leśne. Nie było już tyle sałaszy jak dawniej. Oskar powracał pamięcią do czasów, gdy rodzice posiadali 40 owiec. Trudne było ich pilnowanie i naganianie w czasie dojenia. Pod halą na Salmopolu były ławy, na których spano w nocy, a młodziuteńki chłopak musiał leżeć i dokładać do ognia. Bał się, że podczas snu sturla się do ogniska.

Widząc towarzyszy walk w mundurach, Oskar wspominał Wisełkę mierzącego 2,25 metra.

Mosz głód, Wisełka? – raz go zapytano. – Ja, jo 2-kilogramowy chlyb naroz jym. Zaraz przyniesiono chleb i rzeczywiście zjadł go w całości. – Pracujym na roli, a jak je młócyni, tak nie potrzebujym wideł ani inszych narzyndzi, wszystko rynkami ciepiym na piyntra w stodole. Takiemu drągalowi trudno byłoby się ukryć na polu walki... Z uśmiechem myślał też o prezydencie Mościckim, który lubił polowania na zające oraz głuszce; o ich obecności powiedział mu sam Oskar. A teraz … Niebo na horyzoncie znaczyła gorejąca łuna, a on przypomniał sobie światła wiślańskiej rezydencji na stoku Zadniego Grónia, które w błogosławionych czasach jak dalekie gwiazdy oświetlały jego młodość. Z domu w Wiśle Czarnym wyglądały jak wielkie reflektory.

Kilka dni później oddział dotarł do linii frontu pod Żytomierzem. Niektórzy żołnierze byli ranni, inni ciężko dyszeli jakby w malignie, lecz musieli iść. Przechwałki i śmiechy towarzyszy broni ucichły. Tylko oczy, które prawie nie mrugały, aby uchwycić najlżejszą zapowiedź śmierci, świadczyły o strachu. Major chodził z miejsca na miejsce i krzyczał. Z oddali dochodziły stękania rannych, podobne bardziej do jęków zarzynanego zwierzęcia niż człowieka. Usta ludzi wypełniły przekleństwa w różnych językach: – Niech będzie przeklęty dzień mojego urodzenia! Lepiej nie żyć, lepiej umrzeć! Lepiej, gdyby matka dała mnie świniom zeżreć! Podczas walk umiera kolega Oskara, Wilczek z Cieszyńskiego: – Oskar, jo dostoł.

Pod Moskwą temperatura sięga minus 50 stopni. Aby wyleczyć odmrożenia i zoperować wyrostek robaczkowy, Oskar leży w podmoskiewskim szpitalu polowym, skąd następnie zostaje przetransportowany do Frankfurtu nad Menem. Nie udaje mu się dostać zwolnienia z powodów zdrowotnych i drugi raz wysyłają go na wschód. Pod Orłem ponownie przeżywa piekło rosyjskiej zimy i zostaje ranny w palec, co ratuje go przed pewną śmiercią. Leczą go w niemieckim uzdrowisku Brűckenau. Chory – nie potrafi jeść wiele dni i zostaje zwolniony na pięć tygodni, podczas których wraca do Wisły.

Później dociera do batalionu rannych w Venlo na niemiecko-holenderskiej granicy. Wigilię spędza w duńskim portowym mieście Odense, gdzie poznaje polską rodzinę. Wojna drugi raz pozwala mu wrócić na krótko do Wisły. Józef, partyzant, ukrywa się u kolegi w Pruchnej koło Strumienia, a jego młodszy brat, żołnierz, prawie nie poznaje tego wąsatego mężczyzny wyłażącego z sąsieka w stodole.

Oskarowi każą wracać do Venlo do marsz-kompanii. Wszyscy grzmią: – Nach Russland! Czy oni wiedzą, gdzie idą? Jakie słowa oddadzą terror maszerującej armii, obcość i puste rosyjskie pola oraz mróz, który lepiej niż bagnet przenika ludzkie kości? Po drodze na wschód, w Warszawie wiślanin myśli o ukryciu się u Polaków, lecz jeden z nich mówi: – Jak cię znajdą, to rozstrzelają, na każdym kroku są gestapowcy. Lepiej idź i zgłoś się do polskiej armii.

W lipcu dociera między Kowno a Wilno, gdzie dochodzi do bitwy. Słychać artylerię, wtem kula zabija żołnierza obsługującego karabin maszynowy. Major każe strzelać z maszyngweru Cieślarowi. Oddział się wycofuje, młody żołnierz musi ciągnąć za sobą maszynę. W pewnym momencie zostawia zbyt ciężki karabin. Ucieka przez zboże. Nagle słyszy huk, czuje, że zerwało mu hełm, zostaje tylko pasek pod brodą. Coś rani go w czaszkę. Widzi mgłę niczym rozległe, szare chmury na niebie nad Litwą, gdzie tylko żelazne ptaki mają odwagę kołować. Traci przytomność…

Oskar został ranny w głowę pociskiem, a wycofujący się Niemcy uznali go za poległego. Chociaż nie odnaleziono ciała, Maria dostała oficjalną wiadomość od niemieckich dowódców. Zrozpaczona matka nie odrywała wzroku od kartki z zawiadomieniem. Kowno. Brzmiało obco, twardo, kojarzyło się z zimnem i rozległymi połaciami lasu. Dom wypełnił płacz.

Ranióny w głowe… umrził… – mamrotała kobieta. – Kaj ón tam je, syn mój ukochany!

– Nie naszli ciała… – szeptały siostry – jeszcze fórt je nadzieja, że żyje

Nasz Oskar je u Pana – mówili do siebie. – Razym z naszym tatulkym.

W rodzinnej Wiśle zaocznie odbyło się nabożeństwo pogrzebowe. Tymczasem nieprzytomny Oskar  przez kilka godzin leżał na twardych ciałach poległych. Pole boju powoli pustoszało. Nie wszyscy ranni mogli liczyć na pomoc. Oskar otworzył oczy. Żołnierze z jego oddziału byli już może 20 km dalej. Czaszkę rozsadzał mu ból tak wielki, że widział jak przez mgłę. Otaczały go rzężące ciała. Własny oddech był płytki i świszczący. Nagle zobaczył mężczyznę na koniu, na torbie miał czerwony krzyż. Sanitariusz pochylał się nad poległymi. Sprawdzał ciała? Kradł? Z ust Oskara wyleciał ledwie szept. Mężczyzna obejrzał się.

– Szto ty, German?

– Ja nie German, ja Poliak.

–A poczemu ty bojował kak ty Poliak?

Z pewnym trudem wytłumaczył, że jest Polakiem wcielonym do armii niemieckiej pod groźbą wywiezienia rodziny do Auschwitz. Dla Rosjanina nie było to nowością, prawdopodobnie spotkał się już z podobnym przypadkiem.

– Szto ty majesz u siebja?

Oskar popatrzył na lewą rękę. W Danii kupił zegarek o 16 kamieniach.

Priekrasnyje czasy. Daj mi czasy i ja budu zaszcziszcziat tiebja ot drugich ruskich sołdat, kak tie budu chocziet ubit’ – powiedział.

Dał mu zegarek, a po chwili przyjechał na koniu drugi żołnierz, skośnooki.

– Szto, rannego w plen brat’, dawat’, zrazu ubit’ kak sabaku!

– On nie German, on Poliak, on dobrowolno k nam ubieżał, a ty choczesz ubit’ jego, on także choczet’ wernutsja k materi, kak ty.

Rozmawiali przez chwilę, rosyjski sanitariusz nie pozwalał zabrać Oskara i mówił, że sam się nim zaopiekuje. Zaczął go opatrywać, przemył rany jodyną, nakarmił konserwami. Pustą przestrzeń wypełniała tylko cicha modlitwa.

– Posmatri, jesli by nie ja, ty lieżał by.

Potem zabrano go do sztabu na przesłuchania. Z ruskich czołgów żołnierze krzyczeli: – W Sibir, w Sibir! Dwadcat’ let budiet’ rabotat’, aż izdochniesz.

Ciężko ranny Oskar dostał się do wioski pełnej jeńców. Znajomy ze Skoczowa, Heczko, miał zaświadczenie od rosyjskiego majora, iż uciekł dobrowolnie; dzięki temu mógł sprzątać ze stołu. Nosił Oskarowi boczek i resztki jedzenia, co dawało mu siły podczas marszu. Rosjanie jechali konno, jeńcy szli za nimi pieszo setki kilometrów. Kto osłabł, był dobity. W ten sposób dotarł na Łotwę, do trzytysięcznego obozu jenieckiego w Dyneburgu. Stąd jechał 3-4 dni bydlęcymi wagonami nad jezioro Ładoga, do gułagu w Sjaśtroj.

Katorga w obozie pracy trwała ponad rok. Obóz otaczał 3-metrowy płot oraz podwójny drut kolczasty; przez bramę wychodziło się do robót. Jeniec z Wisły pracował w fabryce papieru, prał pranie na blaszanych tarkach, orał niedożywionymi kozackimi końmi w kołchozie, nim nadeszła jego trzecia rosyjska zima. Czarne ruskie noce spędzał w długim baraku, na pryczy. Dostał 40-stopniowej gorączki. Widział, że inni umierają jak muchy już po trzech dniach. Raz, wychodząc z baraku, dostrzegł równo ułożony stos drewna, lecz po podejściu bliżej uprzytomnił sobie, że to nie deski leżą jedna na drugiej, lecz nagie, zmarznięte na kość ciała jeńców, których zabrała choroba i wycieńczenie.

Cudem – jak gdyby w odezwie na modlitwy wiślanina – w łagrze pojawił się dawny znajomy, listonosz, który zatrudnił się jako kucharz w ruskim sztabie. Za jego wstawiennictwem obozowy lekarz rozkazał zwolnienie Oskara z prac, dostarczył mu duże, żółte tabletki, po zażyciu których jego koce były całkowicie mokre od potu. Uratował go od śmierci na tyfus.

W końcu – po rozmowach między Polską a ZSRR – obywatelom Polski pozwolono wrócić do kraju. Niemieckich żołnierzy wywożono na Syberię. Przed odejściem dawni łagiernicy musieli oficjalnie podziękować za opiekę… Oskar nie wrócił prosto do Wisły, dotarł przez Leningrad do Iławy, gdzie pewien polski major wykorzystywał go i innych żołnierzy do pracy na roli. Wiślanin pracował na dawnej pruskiej ziemi, opuszczonej i splądrowanej, teraz należącej do Polski, i dopiero po sześciu miesiącach udało mu się wyrwać z przymusowego niewolnictwa, na jakie skazał ich major.

Tego dnia pod koniec 1945 r. było bardzo jasno, pomimo wolno zbliżającej się górskiej zimy. Wówczas 58-letnia Maria przygotowywała kolację. Razem z mężem Andrzejem, którego pierwsza żona osierociła dziesięcioro dzieci, wychowali osiemnaścioro potomków. Mąż odszedł jeszcze przed wojną. Ona sama dużo myślała o Oskarze i modliła się za niego, ufając, że może żyje. Rozpaliła w piecu. Przed chwilą Józef przyniósł wieść, że sąsiadka widziała w Bielsku Oskara wracającego z frontu, lecz robiło się coraz później, a nikt się nie pojawiał. Matka zgasiła światło i położyła się spać, myśląc, że być może to było nieporozumienie. Za oknem wiał wiatr. Rozległo się jakieś stukanie.

Dałaześ psowi? Nie tłucze tam zaś o bude? – spytała najmłodszej córki, Emki.

– Ja, dostoł przed chwilóm.

Po chwili znów coś zastukało.

Ty idź sie tam podziwać – powiedziała starsza kobieta do syna, ale po chwili stanęła jak wryta i cofnęła się w głąb izby.

Oskar… – wyszeptała. – Oskar, to ty czy twój duch mi sie ukozoł?

– Mamo, dyć duch ni mo ciała ani kości, jezech to jo.

Za oknem stał Oskar. Młodsza siostra, słysząc coś niewyraźnie, zbliżyła się.

Ty żyjesz! – wykrzyknęła.

Wycieńczony i zmarznięty Oskar zaczął otrzepywać buty z błota.

*

Nasz dziadek Oskar często opowiada dzieciom i wnukom, co doświadczył podczas długiego, bo dziś już prawie 98-letniego życia. Ostatnio wraca do tego, co było dobre i piękne – dom rodzinny w Nydku, praca dla Kościoła, prowadzenie drukarni samizdatowej, działalność społeczna. Mądrość ludową, mówiącą, że kto ma pogrzeb za życia, ten żyć będzie długo, potwierdzają meandry losu tego jasnowłosego Ślązaka i rodaka z Wisły, a wplecione weń są, jak w góralski warkocz, wiara, nadzieja i miłość.

 

Oskar Franciszek Cieślar, ur. 25 grudnia 1917 r. w Wiśle jako drugie dziecko Marii z domu Sikora oraz Andrzeja Cieślara, miał brata i sześć sióstr oraz dziesięcioro przyrodniego rodzeństwa (ośmiu braci i dwie siostry) z pierwszego małżeństwa ojca, który przedwcześnie owdowiał. Z zawodu cieśla, w czasie II wojny światowej, jako obywatel Śląska Cieszyńskiego włączonego w 1939 r. do III Rzeszy Niemieckiej, został objęty mobilizacją do Wehrmachtu pod groźbą wywózki rodziny do Auschwitz. Ranny pod Kownem, trafił na ponad rok do radzieckiego obozu jenieckiego w Sjaśtroj koło jeziora Ładoga, skąd powrócił do Wisły wraz z innymi Polakami na mocy porozumienia polsko-radzieckiego.

Po wojnie z żoną Heleną z domu Wojnar, Zaolzianką, zamieszkał w Nydku pod Czantorią. Aby uzyskać paszport, od 1948 r. nosi imię Franciszek, zmienione pod naciskiem komunistycznego urzędnika, który uważał imię Oskar za niemieckie. Pracował w Hucie Trzynieckiej oraz jako działacz społeczny; przez 30 lat był również nauczycielem szkółki niedzielnej Śląskiego Kościoła Ewangelickiego A. W. w Bystrzycy, Nydku, Koszarzyskach oraz Karpętnej. W okresie „normalizacji” w Czechosłowacji w jego domu znajdowała się drukarnia samizdatowa publikująca m.in. gazetę „Prawda Życia”; miały tu miejsce również spotkania podziemnego Kościoła. Jest ojcem trzech synów i trzech córek. W rodzinie Oskara Cieślara nie brak ważnych postaci związanych nie tylko z rodzinną Wisłą. Warto przywołać chociażby wujka Michała Cieślara, dyrektora ewangelickiej Szkoły Powszechnej w Wiśle czy brata Jerzego, który był misjonarzem Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego w Chile. Kuzyn Oskara Cieślara Adolf Pilch podczas II wojny światowej był „cichociemnym” i majorem Armii Krajowej.

 



[1] Cieślar ma Biblię i całą drogę modlił się! Myślisz, że nam Bóg może pomóc?

[2] Tylko Bóg, żaden człowiek.

[3] Nastąpić!