Zarabiać w euro, żyć w Bielsku-Białej

 

Z Heymem Langbroekiem, holenderskim obieżyświatem, muzykiem, którego z flandryjskiej Antwerpii do Bielska-Białej ściągnęła miłość, rozmawia Dobrosław Barwicki-Picheta.

 

– Jak to się stało, że trafił Pan do Polski, a w szczególności do Bielska-Białej?

– Powód jest jeden – żona. Wcześniej mieszkałem w Belgii przez blisko 20 lat, ale to nie jest przyjazny kraj. Polska pod tym względem wypada zdecydowanie korzystniej. Podstawową różnicą jest to, że Belgowie nie są specjalnie przyjacielscy. A do tego ciężko tam żyć. Panuje wielkie napięcie, co obrazują choćby korki drogowe – strasznie trudno się przecisnąć przez miasta. Jednak najbardziej w Belgii nie podobała mi się dyskryminacja na tle narodowościowym czy rasowym. Może mnie – Holendra – osobiście to nie dotykało, byłem w końcu prawie jak swój, ale już na Polaków, Albańczyków, Arabów tam się krzywo patrzą. Bardzo mi to nie odpowiadało. Sprzedaliśmy więc wszystko, co mieliśmy w Antwerpii i przyjechaliśmy tu. Wcześniej jeździliśmy co roku na wakacje do Polski: do Gdańska, Sopotu, Suwałk, więc miałem okazję poznać najpiękniejsze miejsca kraju. A że moja żona pochodzi z Bielska-Białej, to wybór był dość prosty – osiedliśmy właśnie tu, tutaj mamy galerię, a mieszkamy w Wilkowicach.

– Czym Pan się teraz zajmuje?

– Teraz zajmuję się galerią, a właściwie pomagam w tym żonie – przygotowuję stronę internetową, obsługuję sklep wysyłkowy. Do tego, oczywiście, gram, ale pracę zarobkową mam w Belgii – „wiszę” przez kilka godzin dziennie na telefonie i obsługuję firmę komputerową. To bardzo miło – tworzyć sztukę, żyć z niej, prowadzić galerię, co staramy się robić z żoną, ale… jest to trudne i, przynajmniej na razie, tak do końca nie jest możliwe, więc muszę robić jeszcze coś innego. Zarabiam więc w Belgii, co istotne, w euro i dzięki temu możemy prowadzić galerię. Taki styl życia w Belgii nie byłby możliwy. Tam są niesamowicie wysokie podatki, czynsze – nie byłoby nas na galerię stać. Dlatego przyjechaliśmy z żoną do Polski, bo możemy robić to, co sprawia nam autentyczną przyjemność, tu możemy się realizować. A galerię Mayak Art House prowadzimy od półtora roku i rozwijamy się. Oczywiście, jesteśmy relatywnie nową galerią i często wchodzą tu ludzie zaskoczeni faktem, że w Bielsku-Białej w ogóle działa taka instytucja. Mówią: – Przechodzę tędy często, a w ogóle nie wiedziałem, że jest tu tak interesujące miejsce. Nie spodziewałem się, że tak ciekawe rzeczy można tu znaleźć! Jest to znak, że potrzebna nam lepsza promocja, bo zainteresowanie i zapotrzebowanie na to, co sprzedajemy, na pewno jest.

– Jak w Pana życiu ważna jest muzyka?

– Był taki czas na początku lat 90., że przez 3 lata jeździłem po całej Europie i grałem. I byłem w stanie się z tego utrzymać. Podróżowałem głównie na południe: do Francji, Hiszpanii, Włoch, ale także odwiedzałem Niemcy, Czechy, a nawet Finlandię. Brałem gitarę, siadałem przed kawiarnianym ogródkiem, śpiewałem przez pół godziny i potem chodziłem z kapeluszem między klientami. A następnie szedłem pod kolejną knajpę, i pod kolejną. Zarobek był bardzo ciekawy, bardzo mi odpowiadało to życie, bo to był mój wybór. Mogłem inaczej zarabiać na siebie, ale granie muzyki sprawiało mi największą przyjemność. Jakbym jednak miał określić to, jakim jestem gitarzystą, to na pewno nie powiedziałbym, że jestem wirtuozem. Solówki gitarowe, improwizacja – to nie dla mnie. Ograniczam się do rytmicznego akompaniamentu dla głosu i piosenek, które śpiewam. A śpiewam przede wszystkim standardy, cudze utwory.

– Gra Pan tylko na gitarze i śpiewa?

– Zdecydowanie nie… Oprócz tego gram też na trąbce i saksofonie – tu z kolei głównie improwizuję. Przez wiele lat uczestniczyłem w niezwykłym projekcie, który nosił nazwę: Kiss my jazz. W zasadzie nie da się określić, jaką muzykę graliśmy, choć to była na pewno muzyka improwizowana, bardzo eklektyczna. Mieszaliśmy przeróżne gatunki: jazz, rock, blues, salsę, pop, praktycznie wszystko, co się dało. Rdzeń zespołu tworzyło pięciu muzyków, ale na scenie często pojawiało się znacznie więcej osób, czasem nawet 12. I każdy dodawał coś od siebie, dzielił się swoimi fascynacjami. Każdy też specjalizował się w czymś innym – gitarzysta na przykład był w konserwatorium, a w wolnych chwilach grywał trash-metal. Wydawałoby się, że taki zlepek indywiduów nie może sensownie brzmieć, ale to działało, wzajemnie się nakręcaliśmy, wiedzieliśmy też, w określonych granicach, czego możemy się spodziewać po partnerach. I to pozwalało dochodzić do niesamowitych kompilacji dźwięków. Mieliśmy też różne ciekawe metody tworzenia muzyki. Zwykle to zaczynało się od wspólnego tematu granego przez wszystkich, potem padał jakiś sygnał i dwóch czy trzech z nas zaczynało improwizować, często w przeróżnych kierunkach, potem znów padał sygnał, jakiś krzyk, czy coś w tym stylu, i wracaliśmy do tematu albo też kolejni muzycy zabierali się za improwizację. To były niesamowite doświadczenia i bardzo nas to nakręcało. Poznawaliśmy siebie nawzajem, dzięki czemu ta muzyka miała jakiś sens. Choć na pewno żadnego utworu dwa razy tak samo nie zagraliśmy. Zresztą tego typu próby – poprzedzone nagraniem płyt – czyli odtwarzanie konkretnych utworów na koncertach, doprowadziły do rozpadu zespołu. To nas nużyło, a byliśmy muzycznymi osobowościami, które potrzebowały za każdym razem nowych i innych doznań, wolności muzycznej i dobrej zabawy. Po 10 latach siłą rzeczy musieliśmy się już powtarzać. Mieliśmy też specyficzną metodę nagrywania, jeżeli już do tego przychodziło. Zaczynało się od tego, że ktoś nagrał pierwszą ścieżkę, przykładowo na fortepianie. Potem przychodził kolejny muzyk, posłuchał tego nagrania i dograł coś od siebie. A potem następny i następny, i następny… I do momentu przesłuchania całości po zmiksowaniu i zgraniu ścieżek, nikt nie wiedział, w czym tak naprawdę uczestniczył i co w ten sposób udało nam się stworzyć. Potem dostawaliśmy zgrane utwory na kasetach i mówiliśmy sobie: – To zagraliśmy, musimy to zapamiętać, bo to nasza nowa piosenka. To działało! Czuliśmy tę wolność, jaką mieli jazzmani w latach 50. i 60.

– Czuje się Pan jeszcze jakoś związany z Holandią?

– Raczej w małym stopniu – to już dla mnie rozdział zamknięty. Choć w zasadzie jedno mnie wciąż emocjonuje – Ajax Amsterdam. Wciąż oglądam holenderską ligę – pokazują ją w telewizji satelitarnej – i muszę powiedzieć, że jestem pod wielkim wrażeniem waszego piłkarza – Arkadiusza Milika, który strzelił ostatnio sześć goli w jednym meczu! Ale emocjonalnie związany jestem też oczywiście z Polską – bardzo się cieszyłem z mistrzostwa świata siatkarzy, oglądałem je. No i imponuje mi też to, że w Bielsku-Białej są dwie świetne drużyny siatkarskie: BKS Stal i BBTS.