Prawdziwi Polacy żyją na Zaolziu

 

Z Marią Wegert rozmawia Jan Picheta

 

– Gdy przyszła Pani na świat w 1911 r. w rodzinnej wiosce Pani ojca Andrzeja Buzka – Końskiej na Zaolziu – żyło 1960 Polaków, 321 Niemców i tylko 26 Czechów. Dominował żywioł polski. Czy Pani pamięta z okresu swego dzieciństwa jakichś Czechów lub nawet Niemców?

– Jestem Polką i cały czas „obracałam się” w środowisku polskim. Ze zdumieniem dowiedziałam się na stare lata od żyda z Krakowa, który przed wojną mieszkał na lewym brzegu Olzy w Cieszynie, że on w tym czasie żył tylko w środowisku niemieckim i dla niego inne w ogóle nie istniało.

– Poszczególne nacje nie miały styczności z sobą? Żyliście razem, ale osobno?

– Oczywiście poszczególne środowiska musiały się również przenikać, ale zasadniczo żyliśmy osobno – Polacy, Żydzi, Niemcy czy garstka Czechów. Pamiętam, że już w Cieszynie po I wojnie światowej do mej mamy dwa razy w roku przyjeżdżały Niemki, z którymi znała się jeszcze z czasów austriackich. Mama mówiła, że gdy spotkamy te panie, mówmy: – Grüß Gott. W czasie II wojny światowej Polacy byli kompletnie przybici. Nie mogliśmy publicznie powiedzieć słowa po polsku, bo młodzież z Hitlerjugend dałaby nam po gębach. Syn tych pań, którego wcześniej znaliśmy tylko z widzenia, powiedział nam: – Dzień dobry! To było dla nas tak wzruszające!

– Pamięta Pani styczeń 1919 roku, kiedy armia czechosłowacka zagarnęła Zaolzie?

– Miałam wtedy osiem lat. Mieszkaliśmy wówczas we Frydku. Akurat byłam w mieście i wróciłam zachwycona do domu. Widzę ich jak dziś. Te czerwone gęby „Pepików”. Żołnierzy z orkiestrą! – Mamuśku – mówię. – Żołnierze! Mama odpowiedziała bardzo smutno: – Oni idą na Cieszyn! Później starałyśmy się w grupie dzieci rozszyfrować, co znaczą niektóre słowa używane w dyskusjach przez dorosłych. Interesowało nas, dlaczego mówią tylko o polityce, a nigdy o czechityce!? Dlaczego tylko o pokoju, a nie o kuchni? Gdzie ten pokój jest, jak wygląda? Dzieci nie orientują się w faktach, ale bardzo chłoną nastroje. Pamiętam też, że ciągle powtarzało się w domu, że Piłsudski idzie na Kijów. Gdy wojna się skończyła, granice były płynne, nie wiadomo było, jak zostaną wytyczone. Z Końskiej były dwa przystanki do Cieszyna, w którym mieszkali dziadek i babcia. Jak to po wojnie – mało było wagonów. Wszystko zniszczone. Ciasnota. Pełno ludzi. W pociągach prowadzono zażarte dyskusje, ale wszyscy występowali przeciwko Czechom. Ludzie ich nie lubili. Pamiętam z tego czasu pełno przyśpiewek: – Precz „Pepiki” z marmoladą, bo Polacy z mięsem jadą! – Kiedy sem maszerowal przez hranicu, mial sem bily kwitek za czepicu. Marmelada se mi wykidala, czeska opica (małpa) ja wylizala. Powiedzieć Polakowi: – Ty miliońsko opico – to była wielka obraza. Było też wiele innych nieprzyzwoitych przyśpiewek, których jednak nie chcę już powtarzać. Tak wyglądały pociągi po pierwszej wojnie światowej. Zupełnie inny klimat panował po wybuchu II wojny światowej, gdy przyszli Niemcy. W pociągach głuche milczenie. Pełno ludzi. Nikt się nie odzywał! Można było oberwać za polską mowę. Bojówkarze Hitlerjugend wybili zęby moim znajomym, bo się odezwali po polsku. Kiedyś jechałam pociągiem ze starszą panią i chłopczykiem, może ośmioletnim. Wyglądał przez okno i leciały na niego sadze z parowozu. Jedna z nich wpadła mu do oka. Babcia, która zapewne nie umiała po niemiecku, nie wytrzymała i powiedziała do niego: – Kaj mosz sznuptychle? Gdzie masz chusteczkę? Gdy babcia odezwała się po polsku i nikt nie zaprotestował, nagle cały wagon zaczął mówić po polsku! Wiadomo było, że w wagonie nie ma Niemca, który za polską mowę będzie prał po gębie... Całej grozy terroru nie da się jednak opowiedzieć. W naszym pokoleniu historia Polski jest sprężona, niesłychanie zagęszczona, skondensowana. Przeżyłam rozbiory, I wojnę światową, najazd Czechosłowacji na Polskę, II Rzeczypospolitą, najazd Niemiec i Związku Radzieckiego, II wojnę światową i okupację hitlerowską, radziecką i komunizm; wreszcie III RP! Przeżyłam wszystko!

– Czy dziś wspomina Pani zabór Zaolzia przez Czechosłowację już bez emocji?

– Przeciwnie. Bardzo się irytuję, gdy przepraszamy Czechów za 1938 rok! Czy mogę... zakląć? Po I wojnie światowej trzeba było wytyczyć granice. Prezydent USA Thomas Woodrow Wilson uznał, żeby granice poprowadzić wedle kryterium etnicznego. Gdzie jest większość polska, do Polski, gdzie czeska – do Czechosłowacji... Tak będzie najlepiej! I co? Czescy i słowaccy spryciarze wzięli Zaolzie, gdzie była większość polska i Sudety, gdzie była większość niemiecka, a nawet tereny, na których żyła większość węgierska... Trzeba zdawać sobie sprawę, jak to naprawdę wyglądało w 1919 i 1938 roku. Przecież na Zaolziu w 1919 i 1938 r. żyła większość polska. Czy zatem państwo polskie miało się nie upominać o Polaków, gdy Hitler zajmował Czechosłowację? Czy Polska miała zostawić Polaków z Zaolzia Hitlerowi!? Swoje własne dzieci!? Nie. Przejmowała Zaolzie z myślą, że nareszcie większość polska połączy się z macierzą i wszystko odtąd będzie już dobrze! Cóż to była za wspaniała chwila! Jaka radość! Mam spis ludności z 1910 roku. Na Zaolziu żyło około 170 tys. Polaków – zdecydowana większość. Stonawa liczyła 3900 mieszkańców, w tym 3850 Polaków i 18 Czechów. W Żukowie koło Cieszyna mieszkało ponad 800 Polaków i dziewięciu Czechów. Takie miejscowości zabrali nam Czesi! Mieliśmy je zostawić Hitlerowi?

– Wspomina Pani, że przed I wojną światową na Zaolziu mieszkało 170 tys. Polaków. W 2011 r. już tylko około 30 tys. ludzi na całym Zaolziu przyznawało się do polskości, a dalsze 4,5 tys. deklarowało podwójną narodowość! Dlaczego tak się stało?

– Dlatego, że Czesi prowadzili bardzo mądrą dla nich politykę. Pierwotnie wszystkie szkoły były polskie, bo przecież Czechów mieszkało tylko kilku czy kilkudziesięciu w jednej miejscowości. Władze czeskie wpadły więc na pomysł, żeby zwalniać z pracy polskich robotników posyłających dzieci do polskich szkół... Jeżeli polski inteligent starał się o posadę urzędnika, mógł dostać pracę tylko w Czechach, a nie na Zaolziu! Po I wojnie światowej była niesamowita bieda. Pełno w domach dzieci. Robotnik – biedak miał wielkie trudności z utrzymaniem rodziny. Polakom proponowano więc przeprowadzkę do Czech, a na ich miejsce przysyłano swoich ludzi na Śląsk Cieszyński. Nasze szkolne budynki były skromne, a Czesi budowali wspaniałe szkoły i bardzo dbali o dzieci. Przysyłali tu najmilsze, najbardziej sympatyczne nauczycielki. Uczyły o wspaniałej historii Czech. Kultura Czech to kultura Zachodu związana z wielką Rzeszą niemiecką, a my tu za górami i lasami byliśmy dużo prymitywniejsi... Moi znajomi, którzy zostali na Zaolziu, byli zmartwieni tym, jak dzieci uczą się historii. Właśnie tej wielkiej historii Czech. Jakie to cudowne Hradczany! Wszystko było prowadzone bardzo mądrze, żeby czechizować ludność polską. W międzywojennej Polsce natomiast mieliśmy rzeczywiście zacofanie cywilizacyjne. Przed II wojną światową jeździłam na Wileńszczyznę przez Kongresówkę nad Narocz. To było największe jezioro w Polsce – 80 km na północny wschód od Wilna. Napotykałam ciągle na sławojki. Nędza z biedą!

– Zapewne Pani zastanawiała się, dlaczego byliśmy tak bardzo zacofani?

– Oczywiście. Jeśli dzieci będą się uczyć historii za sto lat, dowiedzą się, że epoka konia się skończyła już w czasie rozbiorów. Pojawiły się parowozy, kolej, fotografia, prześwietlenia, elektryczność, telefony i samochody – coś, co samo chodzi! To było dla ówczesnego człowieka kompletnie nie do pojęcia. Cywilizacja ruszyła z kopyta... bez koni! A co było w Polsce? Rozbiory! Państwa zaborcze nie starały się o rozwój ziem polskich. Chciały tylko wyssać, wyciągnąć z tych ziem, co się tylko dało! Nie dbały o rozwój szkolnictwa czy infrastruktury!

– Uważa Pani, że Polacy na Zaolziu ze względu na zapóźnienie cywilizacyjne w Polsce mieli kłopoty z identyfikowaniem się z ojczyzną? Czechy były bowiem bardziej cywilizowane?

– Wydaje mi się, że tak było nie tylko przed wojną, ale także po II wojnie światowej, za komuny. Mieszkałam już w Bielsku-Białej. Gdy umarł ktoś z rodziny, mogłam dostać przepustkę i jechać do krewnych na Zaolzie. Już w Czeskim Cieszynie na wystawach były lodówki czy pralki, a ja nie miałam pojęcia, co to?! Wstydziłam się nawet pytać, co to jest!? U nas jeszcze tego nie było, co w Czechach. Wydaje mi się, że w Polsce panuje nadal przekonanie, że historię Polski tworzył przede wszystkim zabór rosyjski, nie Wielkopolska, ani nawet Galicja, a co dopiero Śląsk czy Zaolzie?! Oni są ważni, my nie!

– Pani zdaniem, nawet gospodarność Wielkopolan czy śląski etos pracy nie mają większego znaczenia dla historii Polski, skoro liczy się przede wszystkim martyrologia Kongresówki?

– Ucząc się historii Polski, przyswajamy sobie wiedzę o powstaniach narodowych i Sybirze. O Poznańskiem się w ogóle nie uczyłam, a tym bardziej o Zaolziu!

– Jest w tym zapewne sporo racji, że władcy Polski z reguły patrzyli na wschód. O Zaolziu Polska zapomniała! Gdy cieszyńskie czy żywieckie zastępy walczyły w obronie Lwowa przed Ukraińcami, Zaolzia nie miał kto bronić.

– Niestety od czasów Kazimierza Wielkiego, który ostatecznie zrzekł się Zaolzia, nie należało ono do Polski. O Zaolziu nikt nic nie wiedział, jakby to nie były ziemie polskie...

– Pokolenie Pani ojca, Andrzeja Buzka, rozumiało jednak te kwestie inaczej. Po zerwaniu jarzma zaborców Pani ojciec sądził, że ziemia między Olzą a Ostrawicą to jednak jest Polska.

– Oczywiście, że nikt na Śląsku Cieszyńskim nie myślał inaczej. Zresztą czy Czech mógłby sądzić, że to nie Polska, skoro żyje tam polska większość? Wszyscy myśleli, że Czech nie będzie nad nami panował, skoro jesteśmy tu w większości! A jednak Czech przyszedł i przygniótł tę większość.

– Właśnie, co się wtedy mówiło, gdy Czesi zagarnęli Zaolzie? Pamięta Pani, jaki był klimat w polskich domach?

– Dominowała rozpacz. Ks. Franciszek Michejda był przyjacielem Tomasza Masaryka i wierzył, że z Czechami można rozwiązać wszelkie problemy w sposób pokojowy. Ostatni raz mój tata widział księdza Franciszka, gdy wsiadał do pociągu w Cieszynie i odjeżdżał do Nawsia. Odwrócił się na stopniach i powiedział do taty, że on już przez ten czeski zabór nie chce żyć. To, co się stało, przerosło jego wyobrażenia. Wkrótce zmarł. Poeta Jan Kubisz, autor popularnej pieśni „Płyniesz Olzo...” w proteście przeciwko agresji na Polskę, nigdy nie przestąpił granicy, której dotąd na Olzie nie było, mimo iż jego syn był dyrektorem szpitala w Cieszynie. Napisał książkę o tym, jak to Polacy walczyli z Niemcami o Śląsk, a wygrali Czesi. To za bardzo bolało! Ten ból we mnie promieniuje do dziś! Zaraz gdy tylko otwarto granice, poprosiłam syna, żeby zawiózł mnie na most do Cieszyna. Widzi pan, jak chodzę, a raczej nie chodzę... Mimo to wysiadłam przed mostem i przeszłam tę granicę, która była zamknięta przez te wszystkie lata, do mego ukochanego Zaolzia. Przeszłam tak, jak przechodziłam jako mała dziewczynka. Tam bowiem jest serce naszej polskości. Przecież w Bielsku była niemiecka wyspa językowa, a tam – prawie stuprocentowa Polska. Większość działaczy narodowych pochodziła z Zaolzia. Pod Mostem Jubileuszowym Olza płynie cicho, spokojnie. Podłoże jest tam bardziej zamulone. Zatrzymałam się więc na moście pod zamkiem, bo tam Olza szumi na kamieniach. I tak sobie stałam, rozmyślając, jak to się stało, że przez tyle dziesiątek lat nie mogłam przechodzić swobodnie przez ten most, mimo iż przechodziłam w dzieciństwie? Przeszłam raz jeszcze, dopiero gdy miałam sto lat.

– Pani ojciec pastor zareagował na zabór jeszcze inaczej. Początkowo postanowił opuścić Frydek, przekroczyć z rodziną na zawsze granicę na Olzie, osiąść na prawym brzegu i nie wypowiadać się więcej na tematy polityczne. Pisał, że zstąpił żywy do grobu milczenia. Śmierć jego nauczyciela, ks. Franciszka Michejdy wstrząsnęła jednak nim tak bardzo, że zmienił zdanie. Nie mógł bowiem dłużej milczeć. Mówił, że stało się coś, co nawet umarłych porusza. Decyzja Rady Ambasadorów o podziale Śląska Cieszyńskiego sprawiła, że Pani ojciec znów zaczął działać na rzecz polskości Zaolzia. Czy tata wspominał o swych rozterkach w domu?

– Tatuś przede wszystkim pisał artykuły. Na tym polegała głównie jego działalność na rzecz narodu polskiego. Przenieśliśmy się do Cieszyna. Opuściliśmy wtedy Frydek, gdzie była polska parafia ewangelicka. Mieszkało tam bowiem wielu Polaków, którzy przybyli do pracy w zakładach przemysłowych z Ustronia. Byli ewangelikami. Za kadencji ojca wybudowano im kościół. Ojciec się o to bardzo starał i dopiął swego. Co ciekawe – we Frydku nie było polskiej szkoły i dzieci polskie musiały iść do czeskiej albo niemieckiej. Proszę sobie jednak wyobrazić, że napłynęło tam sporo Polaków, a wtedy z religią i Panem Bogiem jeszcze się liczono...  I mój tatuś uczył w niemieckiej szkole religii polskie dzieci po polsku. Czy bowiem można było uczyć „Vater unser” polskie dzieci!? Tak było w Austrii... Do końca uczył po polsku.

– W czasie okupacji niemieckiej tata przebywał w obozach hitlerowskich.

– Tak, na szczęście zwolniono go z obozu. Tatuś wrócił do domu chudy. Kość i skóra żółta. Straszliwie zbity, skopany i zmaltretowany. Nie potrafił już nawet usiąść na krześle. Oprawcy dwukrotnie strasznie pobili leżącego. Kuksańców i codziennych uderzeń w ogóle już nie liczył. Co prawda nigdy nie miałam sympatii do Niemców, ale wtedy poczułam okropną do nich nienawiść. Tatuś jednak wówczas powiedział tak: – I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Ze wzruszenia nie mogę o tym opowiadać. Do dziś codziennie odmawiam „Ojcze nasz”. Unormowało się wszystko, gdy ci, którzy mieli coś na sumieniu, wyjechali... Płacili za nich niewinni Niemcy. Wtedy, gdy mogłam, pomagałam im.

– Słyszałem, że pomogła Pani przeżyć młodej Niemce, która została po wojnie w Bielsku.

– Przyszło do nas na parafię takie 13-letnie dziewczątko, Urszulka. Zamknięto ją latem 1945 r. w obozie w Mysłowicach razem z matką. W grudniu wypuszczono. Dali jej bilet do Bielska, bo tu mieszkała, więc przyjechała. Była zima, a ona nie miała ciepłej odzieży. Nie znała języka polskiego. Była przekonana, że Polacy to bandyci... W pociągu wszystkie wagony były nabite. Pełno ludzi siedziało i stało, a jakiś kolejarz okrył ją płaszczem. Dziewczę po raz pierwszy doświadczyło dobroci, co zupełnie nie licowało z wizerunkiem Polaków, jaki w niej wytworzono. W Bielsku nie miała się gdzie podziać. Poszła do więzienia i prosiła, żeby ją zamknęli, tam jednak zamykali tylko tych, których im kazali zamykać. Powiedziano jej, żeby poszła na parafię. Gdy ją zobaczyłam, a miałam doświadczenie w kontaktach z ludźmi bezdomnymi – bo my, Polacy, mieliśmy pod tym względem doskonałą szkołę – byłam poruszona. Przede wszystkim musiałam ją umyć, nakarmić i położyć do snu – w biały dzień, w czysto ubranej pościeli do łóżeczka. Urszulka u nas została, bo czy mogłam wygonić to dziecko? Po pewnym czasie mamę też wypuszczono z obozu i obie panie wyjechały do Niemiec. Do dziś korespondujemy, pisząc serdeczne życzenia świąteczne. Nadal podpisuje się polskim imieniem Urszulka.

– Czy nadal też – tak jak mówił Pani ojciec – codziennie podczas modlitwy wybacza Pani Niemcom?

– To nie jest tak. Nie mówmy o wszystkich Niemcach. Nie każdy Niemiec był złym faszystą. Starałam się nie nienawidzić.

– Czyniła tak Pani z myślą o dobrych ludziach?...

– Tak.

– Wybaczyła Pani Niemcom. A Czechom?

– Z tym jest trudniej.

– To ciekawe, gdyż Pani wuj, senator Józef Buzek, który zmarł w 1936 roku, był jednym z tych, którzy chcieli stworzyć podwaliny pod wspólną Europę. Nazywano ją wtedy Unią Paneuropejską! Należał do grupy wybitnych osób, jak Ryszard Coudenhove-Kalergi, Albert Einstein, Tomasz Mann, Konrad Adenauer czy Gerhardt Hauptmann, propagujących idee wspólnej Europy. 70 lat po śmierci stryja przewodniczącym Parlamentu Europejskiego był Pani bliski krewny, stryjeczny bratanek Jerzy Buzek. Można powiedzieć, że Buzkowie są najbardziej zasłużoną polską rodziną w tworzeniu historii wspólnej Europy. Okazuje się, że historię nienawiści, o której mówimy, możemy zamknąć klamrą wspólnoty, czyli miłości... Wyśniona przez Pani wuja wspólna Europa jest możliwa i jej spełnieniem był Parlament Europejski kierowany przez jednego z Buzków. Jak Pani odbiera tę niezwykłość losów?

– Mam w pamięci dzieciństwo. Chłopskie gospodarstwo Buzków. To byli zwyczajni, skromni ludzie. Chcę tu wspomnieć nie tylko stryja, ale i dziadka. Mój dziadek Jerzy Buzek był bardzo szlachetnym człowiekiem. Ja go już nie pamiętam, ale mój tata darzył go niezwykłym szacunkiem. Dlatego przez ojca dziadek jest mi bliski. Dziadek był człowiekiem wykształconym, bo skończył sześć klas gimnazjalnych. Jego ojciec zmarł szybko i matka zabrała go już po szóstej klasie ze szkoły. Gdyby nie śmierć jego ojca, nadal by się kształcił, a tak musiał pomagać matce w gospodarstwie. To był człowiek, który kupował książki i interesował się wszystkim. Po śmierci dziadka tatuś znalazł na strychu notatnik, w którym ten chłop z cieszyńskiej wsi miał zapisane nazwiska Polaków, którzy weszli do Dumy rosyjskiej. To świadczy o jego zainteresowaniach, o tym, jakim był człowiekiem. Fantastycznym, skromnym rolnikiem. Gdy jego prawnuk Jurek Buzek został przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, pomyślałam o królewiczu z bajki, który wyszedł z tego prostego domu Buzków w Końskiej. Tak to odczułam. Wydaje mi się, że funkcje, które pełnił Jerzy Buzek, znakomicie sprzyjały też wizerunkowi ewangelików. Ciągle bowiem w Polsce pokutuje twierdzenie, że ewangelik to Niemiec, a Polak – katolik. Nadal liczy się taki stereotyp...

– Na Śląsku Cieszyńskim było jednak inaczej. W 1910 roku w Końskiej żyło 1014 katolików oraz 1302 ewangelików... Jeszcze bardziej na korzyść ewangelików przemawiały proporcje wyznaniowe w innych miejscowościach, zwłaszcza małych, w których dominacja protestantów była zdecydowana – poza Trzyńcem zdominowanym przez katolików. Nie irytuje Pani opinia, że Polak to katolik?

– Oczywiście – ewangelicy bardzo się liczyli na Śląsku Cieszyńskim. Obecnie nie drażni mnie już opinia, że Polak to katolik. Już dawno się przyzwyczaiłam. Widziałam spotkanie prawdziwych Polaków w telewizji. Żartowałam, że prawdziwy Polak to taki, który siedzi gdzieś na Mazowszu i nikogo innego jeszcze nie widział oprócz innych prawdziwych Polaków. Mnie wydaje się, że prawdziwy Polak to taki cieszyniak. Mógł być Niemcem i robić karierę za czasów C.K. Austrii. Mógł być Czechem po zajęciu Zaolzia przez armię czechosłowacką. Mógł być folksdojczem w czasach okupacji. On jednak nie chciał. Został Polakiem z wyboru. Ma możliwości wybrać inny naród, ale wybiera Polskę. Dla mnie to jest prawdziwy Polak! 

– Pani ojciec bardzo dbał o patriotyczne wychowanie swych dzieci. Pryncypialnie traktował zwłaszcza naukę historii Polski. Zdumiewało go na przykład, że nie wszystkie jego dzieci wiedziały, jakie były województwa za czasów Stefana Batorego.

– Tatuś jak za naciśnięciem guzika opowiadał mnóstwo zdarzeń z historii nie tylko Polski, lecz również Europy, np. o Burbonach, Fryderyku III itp. Dyskutowaliśmy z nim o tych sprawach. Chodziłyśmy już do gimnazjum, gdy tatuś z przerażeniem odkrył, że nie znamy podziału Rzeczypospolitej za Stefana Batorego! Dla niego wszystko było znane. Kiedyś historią interesowało się wielu Polaków, bo była dla nich niedostępna czy zakazana. Teraz dostęp mają wszyscy, więc straciła na atrakcyjności.

– Tęskni Pani do czasów młodości, w których nie było Internetu czy lodówek?

– Czy tęsknię? Nie czuję specjalnej tęsknoty. To był zupełnie inny świat. Dziś nikt już Boga się nie boi. Wtedy Pan Bóg się liczył. Był w naszym życiu obecny. Teraz jest odsunięty na bok. To bardzo niedobrze. Takie zwroty: – Czy ty się Boga nie boisz? – Sumienia nie masz? – były w powszechnym użyciu. Kto dziś mówi o sumieniu? A to było bardzo dobre. Byłam małą dziewczynką, gdy tatuś mi powiedział: – Pamiętaj, nie wolno źle. Tylko dobrze trzeba czynić! Pan Bóg wszystko widzi. Nawet jakbyś była w ciemnej piwnicy – a do piwnicy ze świeczką się wchodziło, bo były absolutne ciemności – Pan Bóg wszystko widzi! A gdy będziesz źle czynić, sumienie nie da ci spokoju! To miałam wszczepione jako malutkie dziecko i na tym można było budować wychowanie – nie kłamać, nie czynić zła. To był fundament, skała, po której można dziecko prowadzić. A dziś liczy się tylko spryt i własny interes.

– Sądzi Pani, że świat się już nie zmieni na lepsze? Pójdzie nadal w złym kierunku?

– Nie widzę jakiejś siły, która by przestawiła świat na dobrą drogę. A czy pan widzi?

– Właśnie, też się zastanawiam. Zmusza mnie Pani do dłuższego wyznania. Nie ma autorytetów nie tylko związanych z religią, ale w ogóle z humanizmem. Środki przekazu, a zwłaszcza telewizja ich nie kreuje. Tworzy jakieś pokraczne karykatury człowiecze bez osobowości, bez zasad. Mam jednak nadzieję, że ludzie się opamiętają. Znów w naszym kraju tworzy się coraz silniejszy, oddolny ruch społeczny, który mówi: – Nie! Czasem już nawet w telewizji można zobaczyć – co prawda jeszcze niedouczonych dziennikarzy, którzy jednak po cichu mówią o świecie wartości! Mimo wszystko on nadal gdzieś pod skórą w ludziach tkwi. Trudno jednak powiedzieć, w jakim kierunku świat się rozwinie. W ciągu kilku chwil mogą go zmienić kataklizm czy jakieś nowe, niezwykłe odkrycia lub wynalazki! Współczesny świat odkrywa przed człowiekiem tyle różnych możliwości, że nie wiadomo, w którą drogę ludzkość może pójść. Tyle jest zresztą niebezpieczeństw przed nami, że gdybyśmy tylko chcieli je wymienić, to zajęłoby nam tyle czasu, co podróż dookoła świata.... Zawrotów głowy można dostać wymieniając tylko niektóre z nich – głód powszechny, brak wody, wyczerpanie surowcowe, przeludnienie i… niż demograficzny, migracje, zaśmiecanie świata, odporność bakterii na antybiotyki, zderzenie Ziemi z obcymi ciałami, zmiana biegunów planety, zmiana klimatu, terroryzm, dominacja islamu, technologiczne szaleństwo militarne, chiński czy rosyjski totalitaryzm, korupcja, serwilizm, depresje itp. itd.. Jak z tym wszystkim walczyć? Świat się zmienia w tak szybkim tempie, że nikt już intelektualnie nawet nie jest w stanie go opanować, a co dopiero żyć zgodnie z moralnymi zasadami! Jak iść przez niego nadal z podniesioną głową?

– Nie wiem, ale myślę, że gdzieś na samym szczycie globalnej polityki są ludzie, którzy rozważają dzieje ludzkości. W jakim kierunku idą? Obawiam się, że doprowadzą do jakiegoś kataklizmu, żeby zmniejszyć populację ludzkości. Niebezpieczeństwo widzę także w tym, że zachodnia cywilizacja, biała rasa wymiera, a mnożą się populacje islamistów. Islam strasznie pęcznieje. W Pakistanie przeciętna rodzina ma dziesięcioro dzieci. To musi się źle skończyć. Oni opanują świat.

 

Maria Anna z Buzków Wegertowa urodziła się 3 grudnia 1911 r. we Frydku na Zaolziu. Jej ojciec ks. Andrzej Buzek był wtedy proboszczem tamtejszej polskiej parafii ewangelickiej, inicjatorem i organizatorem budowy kościoła. Stryj Józef Buzek był profesorem prawa, posłem do parlamentu wiedeńskiego, senatorem II RP. Krewnymi Marii Wegert byli prof. Jerzy Buzek (autor terminu „liczba Buzka” określającego parametry wytopu żeliwa) oraz Jan Buzek – poseł do parlamentu praskiego, protestujący przeciw czechizacji Zaolzia. Dla byłego premiera RP i przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka Maria Wegert jest stryjeczną ciotką. Dziadek Marii Wegert Jerzy Buzek był pradziadkiem premiera Jerzego Buzka. Ojciec Marii Wegert Andrzej Buzek i dziadek premiera Jerzego Buzka Karol byli braćmi.

Maria Buzek ukończyła Seminarium Nauczycielskie w Cieszynie w 1930 r. oraz  Państwowy Instytut Robót Ręcznych w Warszawie w 1932 r. 2 lipca 1938 r. wyszła za ks. Adama Wegerta (1910-1981) – późniejszego ks. seniora diecezji cieszyńskiej. Od 1945 do 1995 r. Maria Wegert kierowała chórem ewangelickim parafii pw. Zbawiciela w Bielsku-Białej. W 2010 r. została uhonorowana Nagrodą im. ks. Leopolda Otto, przyznawaną przez dwutygodnik Zwiastun Ewangelicki za „przeniesienie przez zawieruchy dziejowe etosu śląskiego ewangelicyzmu oraz za długoletnie zaangażowanie w życie bielskiej parafii, a szczególnie stworzenie chórowej rodziny”. W 2010 r. Prezydent RP odznaczył Marię Wegert za całokształt działalności Złotym Krzyżem Zasługi.