Jadwiga Kocur

 

Drukarnie pod specjalnym nadzorem

(czyli jak zostać zawodowym rewolucjonistą)

 

W 1989 r., 44 lata po tym, jak Niemcy przestali panować w powietrzu nad pewnym czeskim miasteczkiem, komuniści przestali straszyć obywateli nad Białką, podobnie zresztą jak i w całym kraju… tak mogłoby się rozpocząć jedno z najgłośniejszych opowiadań Bohumila Hrabala pt. „Pociągi pod specjalnym nadzorem”, gdyby autor urodził się w Bielsk-Białej i miał wnuka drukarza. Los chciał jednak inaczej. Hrabal urodził się o jeden most za daleko, 191 kilometrów dalej, w Brnie i miał ojca kolejarza. Dlatego losy bohaterów różnią się wszystkim. Łączy je jednak najważniejsze: wszyscy byli młodzi i nie chcieli siedzieć w domu na dupie… Czego chcieli, w jaki sposób walczyli z systemem i co miały wspólnego nielegalne beskidzkie drukarnie z hrabalowymi pociągami, opowiadają drukarze podziemnego Podbeskidzia: Marek Derewiecki, Andrzej Kabat, Mieczysław Machowiak i Dariusz Mrzygłód.

 

Ghandi w bibule

 

– W 1981 r. zostałem działaczem NZS-u, podobnie jak większość studentów, niezgadzających się z zastaną rzeczywistością – mówi Dariusz Mrzygłód. Część studentów działała dywersyjnie, zajmując się wysadzaniem w powietrze pomników, a część, do której i ja należałem, że tak powiem „organicznie” – poprzez pracę u podstaw. Kiedy więc ogłoszono stan wojenny i internowano naszych dwóch kolegów, postanowiliśmy z Andrzejem Kabatem „coś zrobić”. Zaczęliśmy wydawać własne pismo. To był nasz osobisty sposób na wyrażenie sprzeciwu wobec  czerwonego świata i walki z systemem. – Wtedy oczywiście krążyło w „drugim obiegu” sporo lokalnej prasy podziemnej, ale wciąż był deficyt na ogólnopolską prasę informacyjną – dodaje Andrzej Kabat. Było dużo propagandy, martyrologii i podtrzymywania na duchu, ale nie było publicystyki. A myśmy chcieli czegoś więcej. Chcieliśmy wiedzieć, co się dzieje w całej Polsce i na świecie, a ponieważ mieliśmy dostęp do całej prasy ówczesnego podziemia, zajęliśmy się przedrukowywaniem interesujących z naszego punktu widzenia  tekstów z prasy polskiej i międzynarodowej. Tak narodziła się BIBUŁA, której w sumie wydaliśmy szesnaście numerów od czerwca 1982 do września 1983 r. w nakładzie tysiąca egzemplarzy. Drukowaliśmy teksty m.in. o walce bez użycia przemocy: – W naszym społeczeństwie mało znane są zagadnienia walki bez użycia przemocy, niesłusznie określanej bierną. Kojarzy się ona głównie z Ghandim i Kingiem. Drugiego trochę spopularyzowała telewizja. My też tylko tyle wiemy, co z seriali. O Ghandim było kilka niedużych książek, które na pewno nie są szeroko znane. Sądzimy, ze nasza prasa powinna spopularyzować jego wypowiedzi i idee, bo są zdumiewająco aktualne i w wielu wypadkach idealnie pasują do naszej sytuacji (Bibuła nr 4, wrzesień 1982).

 

Dwóch ludzi z torbą

 

– To był prawdziwy „hand made” – śmieje się Andrzej Kabat – i… straszna męka. Najpierw trzeba było zdobyć maszynę do pisania, co nie było łatwe, albowiem były rejestrowane. Potem pozyskać znajomych, którzy je posiadali i chcieli pożyczyć. Następnie zorganizować mieszkanie, bo obaj z Darkiem nie za bardzo mogliśmy pisać w domu –  rodzice by zawału dostali! Pakowało się więc maszynę do torby i szło wczesnym przedpołudniem do kolegów, którzy w tych godzinach mieli wolną chatę i to trzeba było zobaczyć na własne oczy… dwóch facetów na zmianę siedziało nad cudem zdobytą maszyną do pisania i przepisywało ręcznie wszystkie teksty… metodą biblijną… szukajcie, a znajdziecie… Dopiero później dołączyła do nas Teresa Szafrańska, która podjęła się przepisywać teksty, zdejmując z nas ten „krzyż pański”.

– Nie mieliśmy stałego miejsca na naszą wywrotową działalność, wspomina Dariusz Mrzygłód, dlatego torby turystyczne były wtedy podstawowym wyposażeniem. Mieliśmy w nich wszystko to, co na ogół trudno znaleźć w turystycznym worku. Maszyny do pisania, papier,  farby drukarskie, książki, bibuły. Torba turystyczna stała się naszą pierwszą mobilną drukarnią. Było to o tyle dobre rozwiązanie, że na początku drukowaliśmy na matrycach białkowych, które były łatwe do przenoszenia, szybkiego montażu i demontażu. Poza tym sprawdzała się nie tylko w tej całej zabawie w kotka i myszkę z esbecją, ale i… z żonami kolegów. Korzystaliśmy bowiem czasami z mieszkania, którego właściciel miał już rodzinę. Mogliśmy więc w nim bywać tylko wtedy, kiedy jego żona była w pracy. I zdarzyło się, że żona wcześniej wróciła z pracy. Na szczęście byliśmy przygotowani na takie okoliczności i w drugiej torbie mieliśmy… piwo. Udawaliśmy, że niby imprezę mamy. Żona kolegi była wściekła, ale zaoszczędziliśmy jej zawału serca… a tak nam się w każdym razie wydawało. Działaliśmy w ten sposób chyba przez rok, przenosząc się z miejsca na miejsce. Do czasu, gdy złapaliśmy kontakt z Olą wówczas Tyrlik, a później Machowiak – przypomina Andrzej Kabat. W jej mieszkaniu w Czechowicach-Dziedzicach drukowaliśmy regularnie od maja 1982 r. do wpadki we wrześniu 1983 r. już w bardziej profesjonalnym stylu także inne tytuły, między innymi Tygodnik „Solidarność Podbeskidzia” i „Mazowsze”. Zaczęliśmy też stawiać pierwsze kroki w sicie.

 

Pasta de lux i damskie pończochy

 

– Sitodruk można było uprawiać w mieszkaniach w bloku, bo technika jest prosta – opowiada Marek Derewiecki.Co prawda śmierdzi trochę, ale nie robi hałasu i jest mało wymagająca. Trzeba było mieć tylko pastę komfort, stare pończochy i łazienkę z prysznicem, żeby wywołać sita. Pończochy musiały być koniecznie stare, żeby przecedzić przez nie paprochy z pasty, które mogły rozerwać sito. Świetnie sprawdzała się też żelatyna spożywcza – dodaje ze śmiechem Mieczysław Machowiak. – Wystarczyło ją wymieszać z odrobiną dwuchromianu potasu albo amonu i można było drukować. Z punktu widzenia naszej pracy konspiracyjnej najlepsza była jednak farba z pasty komfort.  Łatwo ją było zmyć i nie śmierdziała. Do tego jak się połączyło ją ze zwykłą plakatówką, mogliśmy drukować w kolorze, a jak trafiła się nam lepsza plakatówka z Chin, można było bić w pantonie! Niestety nasza farba miała też wadę… słabo przylegała do papieru, więc te pierwsze „bibuły” miały dość krótką żywotność.  – Dużą pomysłowością trzeba było się też wykazać przy zdobywaniu papieru pod druk, który wówczas  był praktycznie nieosiągalny i dostępny jedynie w sprzedaży na podstawie oficjalnych zamówień z zakładów pracy. Różne były sposoby ich zdobycia – mówi Dariusz Mrzygłód. – Albo ktoś ze znajomych ukradł po prostu z jakiegoś zakładu pieczątkę oraz papier firmowy, albo ktoś miał kogoś znajomego, kogo znajomy wystawił taki druk zamówienia. Potem z tymi „lewymi” zamówieniami jeździliśmy po małych miejscowościach i kupowaliśmy po kilka ryz. Jedną z takich osób, które wystawiały nam zamówienia była Ola Tyrlik.

 

Drukarnie pod specjalnym nadzorem

 

– Chłopcy poznali Olę w idealnym momencie – mówi Mieczysław Machowiak. – Tak się szczęśliwie złożyło, że jej mama akurat przeszła na emeryturę i wyjechała do drugiej córki do Mielca, opiekować się wnukiem, więc mieszkanie było wolne. – Zadekowani więc, jak się nam wtedy wydawało, bezpiecznie w mieszkaniu Oli Tyrlik, drukowaliśmy raz w tygodniu w cyklu sobotnio-niedzielnym – wraca do kłopotów lokalowych Andrzej Kabat. – Do czasu. W połowie wakacji 83 r. ludzie z Trzeciego Szeregu zlecili nam druk bibuły. Daliśmy im wtedy namiary na Olę, do mieszkania której mieli dostarczyć materiały do druku. Miesiąc później przewodniczący TS Jerzy Binkowski został złapany razem ze wszystkimi kontaktami i adresami. No i przez to Olę zamknęli, a my zostaliśmy bez drukarni. Zresztą nie tylko ją wtedy przymknęli. Tej jesieni przez areszty przeszła w sumie prawie setka ludzi. Wielu z sankcjami prokuratorskimi, w tym Grażyna Staniszewska. – Wydawało nam się, że to już jest koniec tego wszystkiego… nawet do pracy jeździłem wtedy ze szczoteczką do zębów. Ale gdy Grażyna wyszła na wolność, zaczęła odbudowywać strukturę i kontakty – dopowiada Dariusz Mrzygłód.Wokół Staniszewskiej zaczęła powstawać nowa formuła organizacyjna tego podziemia, bardziej hermetyczna. Pojawił się też wtedy pomysł, żeby połączyć drukarzy i stworzyć docelowo jedną drukarnię na naszym terenie. Grażyna przejęła w pewnym sensie kontrolę nad nami – drukarzami, nie dopuszczając do kontaktu  nikogo. Skończyły się wpadki. Bezpieka wciąż szukała, ale do drukarni nigdy nie dotarła. Przez jakiś czas drukowaliśmy jeszcze w spalonym mieszkaniu Oli. Po części dlatego, że wyszliśmy z założenia, iż najciemniej pod latarnią, a po części dlatego, że nie tak łatwo „na pniu” załatwić mieszkanie, w którym można swobodnie uprawiać naszą działalność. To był też czas, w którym dołączył do nas Mietek Machowiak.

 

Rewolucjonista z przypadku

 

– Do ekipy dołączyłem stosunkowo późno, namówiony, a właściwie „wrobiony”  przez Grażynę Staniszewską – śmieje się Mieczysław Machowiak. – Szczerze mówiąc, dopóki nie poznałem Grażyny, stałem z boku. Zadowalałem się rolą obserwatora, bo uważałem, że wystarczy w rodzinie jeden wywrotowiec. Był nim mój brat, który brał udział w tworzeniu struktur Solidarności. Wiesiek Bakalarski miał kontakty z Wałęsą, był na listach gończych.  Ukrywaliśmy go z rodzicami przez rok w piwnicy. W ten sposób mimo woli byłem zaangażowany.  Takie czasy. Nie trzeba było się specjalnie starać, a przy odrobinie „szczęścia” można było łatwo zrobić międzynarodową karierę. W 1981 r. pracowałem w Czechach. Jednego dnia siedzieliśmy przy piwie z kolegą i opowiadaliśmy sobie dowcipy polityczne, nie za bardzo przejmując się towarzystwem siedzących obok Czechów. A szkoda, bo okazało się że jeden z nich był z bezpieki i odpowiadał za „grupę Polską”. Nie musieliśmy  długo czekać na efekt. Wieczorem w hotelu robotniczym złożono nam wizytę i dostaliśmy zaproszenie do aresztu. Dowiedziałem się tam, że w tej rozmowie przy piwie obraziliśmy naród czeski i Związek Radziecki. Tak zresztą brzmiał akt oskarżenia i zostałem deportowany do Polski. Drukarzem zostałem dwa lata później. Pod koniec lata 83 r. mój brat po ujawnieniu się wyjechał do USA. Odwoziłem go na lotnisko. Jedną z osób żegnających go była też Grażyna. Wracaliśmy razem do Bielska. Mieliśmy czas na rozmowę i Grażyna zaczęła mnie agitować. Mówiła, że szuka kogoś do kolportażu, że teraz po tej wpadce zrobił się kłopot –wszystko się rozpada, brakuje kolporterów, drukarzy. Że trzeba kogoś przyuczyć do druku… mówiła tak dużo i tak szybko, że nie od razu wpadłem na to, że to o mnie chodzi, że to ja się mam nauczyć drukować. No i zostałem drukarzem. A potem mężem Oli.

 

Z sitem i kalafiorem w ręce

 

– W pewnym momencie tego druku było już tak dużo, że z mojego mieszkania – mówi Ola Machowiak – zrobiła się drukarnia pracująca na okrągło. A przecież to był „normalnie” funkcjonujący dom. Przynajmniej w teorii, o czym nie wiedzieli moi znajomi, co jakiś czas pukający do drzwi z odwiedzinami. Wtedy ludzie odwiedzali się spontanicznie, bo rzadko kto miał w domu telefon. Coraz trudniej było wymigiwać się od towarzyskich kontaktów. Żaden remont nie trwa wiecznie, a w każdym razie ten argument na dłuższą metę stawał się mało wiarygodny. Wtedy zostało wynajęte mieszkanie na os. Karpackim w bloku na siódmym piętrze. – Żeby zachować pełną konspirację – mówi Dariusz Mrzygłód, wynajęliśmy to mieszkanie w systemie łańcuszkowym, z udziałem dwóch pośredników. I ten adres na Karpackim był naszą drukarnią przez wiele lat. To, że działała „bezwpadkowo”, było również zasługą sąsiadów, bo z naszą umiejętnością zacierania śladów bywało różnie – dodaje ze śmiechem Ola Machowiak. – Przez cały pion niósł się smród chemii z sit. Stada ludzi z dziwnie wypchanymi plecakami, to wchodzą, to wychodzą... najgłupszy by się zorientował, że coś się dzieje. Sama kiedyś znalazłam na wycieraczce folię z winietką „Solidarności Podbeskidzia” , którą ktoś wyniósł na butach. – Byliśmy młodzi – mówi Marek Derewiecki – często rzeczywiście niezbyt uważni, ale naprawdę mocno zaangażowani, czasem na granicy śmieszności. Kiedyś gościłem na swojej stancji, jeszcze w Lublinie, jednego angielskiego konserwatystę, który chciał zobaczyć, jak wygląda podziemie w Polsce. Jego mina wskazywała na to, że jest bardzo zaskoczony tym, co zobaczył, że to nie wygląda filmowo, tylko domowo. Nie wiem... może spodziewał się „Kanału” Wajdy, a nie stancji Derewieckiego, gdzie przy garach ktoś coś drukuje. Robiliśmy więc dobrą minę do złej gry, starając się przekonać go, że jesteśmy poważni, bardzo świadomi politycznie i ważni opozycyjnie, mimo że wyglądamy jak dzieciaki, występujące przeciw czerwonemu generałowi z sitem w jednej ręce i na wpół rozgotowanym kalafiorem w drugiej.

 

Zawodowi rewolucjoniści

 

– Przełom w naszej działalności nastąpił w 86 r. Marek Derewecki wrócił ze studiów – wspomina Dariusz Mrzygłód.Komandos, jak go nazywaliśmy, głosił liberalno-konserwatywne poglądy, więc był nam ideowo bliski i co równie ważne, wywodził się ze środowiska KUL-owskiego, gdzie opozycyjna działalność była bardzo dobrze rozwinięta, dzięki intensywnym kontaktom z zachodem. Znał się dobrze na technikach druku i wspomagał nas na poziomie technicznym. Drukowaliśmy książki, gazety i rożne drobne wydawnictwa okolicznościowe. To była już naprawdę duża działalność i konieczne były zmiany. Chcieliśmy zorganizować zawodową drukarnię podziemną. Taką, która będzie działać profesjonalnie na zasadach komercyjnych. Zarabiamy, czyli odpowiadamy za druk i ponosimy koszty inwestycyjne. Tylko w ten sposób można tworzyć realną i zawodową opozycję dla komuny. – Zaczęliśmy działać w tym kierunku, ale kulisy czasami przypominały najlepsze sceny z filmów Barei – śmieje się Marek Derewiecki.Przez mojego kolegę ze studiów nawiązaliśmy współpracę z ukraińską opozycją, gdyż była to dla nas jedyna szansa pozyskania offsetu. Układ był prosty. Ukraińcy załatwiają nam maszynę, a my w zamian drukujemy ich prasę podziemną. Zgodziliśmy się, i ten kolega poszedł w Londynie do biura takiego jednego Ukraińca, który podobno wyglądał jak postać z bajki Walta Disneya. Był wielki i gruby. Siedział z olbrzymim cygarem w zębach za długim stołem w jakimś biurze. Kiedy wypisał czek na dwa tysiące funtów, mój przyjaciel kupił nam ten offset i sprowadził do Polski. Na wszelki wypadek o nic nie pytałem. Pojechałem z Kabatem pod Warszawę i wyciągaliśmy maszynę spod siana na plebanii. Dosłownie jak na wojnie! Do tego ksiądz z orzełkiem w sutannie wykopujący spod siana offset. Czysty surrealizm. Przy tym wszystkim transport urządzenia pociągiem w pudle po pralce wydawał się dziecinnie łatwy. Zawieźliśmy maszynę do Kęt, gdzie kupiliśmy z Darkiem dom. – To było takie małe gospodarstwo rolne na Podlesiu, z dala od ludzi – dopowiada Dariusz Mrzygłód. – Postawiliśmy nasze cacko w piwnicy i… nie wiedzieliśmy, co z nim zrobić, bo szczerze powiedziawszy, widzieliśmy offset po raz pierwszy w życiu! Wtedy Mietek ściągnął jakiegoś znajomego drukarza z Warszawy, ale ten po dwóch dniach spożywania dużej ilości żywieckiego piwa powiedział nam, że musi już wracać i zostawił nas samych. Od tego momentu rozpoczęła się nasza kariera zawodowych rewolucjonistów, a potem drukarzy.