Jadwiga Kocur

 

Czar dziedziczony po przodkach

(Saga rodziny Proboszów)

 

 

Iste bene facit! – mówi o swojej rodzinnej Istebnej Marek Probosz, znany polski aktor i reżyser, od ponad 20 lat mieszkający w Los Angeles. Występował u boku Warrena Beatty, Annette Bening, Katharine Hepburn i Pierce'a Brosnana. Od 10 lat jest profesorem w jednej z najważniejszych szkół filmowych świata, kalifornijskim uniwersytecie UCLA, gdzie wykłada aktorstwo i reżyserię. Marek Probosz, szczęśliwiec, któremu emigracja za ocean ugruntowała karierę zawodową, wciąż najlepiej czuje się w Beskidach. To tu, na wysokości siedmiuset metrów nad poziomem morza jest bliżej nieba. Tu są cienie jego przodków  i stąd czerpie swoją siłę.

 

Beskidzcy pretorianie

 

– Moja mama, Franciszka Probosz pochodzi  z Koniakowa, a ojciec Stanisław to góral z Istebnej, której był naczelnikiem przez 10 lat. Moja krew, mimo że urodziłem się w Żorach,  jest czysto góralska. Nie ma żadnej domieszki poza… rzymską – śmieje się Marek. – Jest taka teoria, która mówi, że pierwsi osadnicy przywędrowali w Beskidy z terenów dawnego imperium rzymskiego. Oczywiście te teorie można między beskidzkie legendy włożyć, ale w rodzinie krąży zabawna anegdota związana z tą historią, dlatego jestem do niej przywiązany. Otóż kilka lat temu moja żona Gosia, której ojciec po śmierci nie dawał nam spokoju, poszła do jasnowidza, żeby dowiedzieć się, o co chodzi. Na koniec rozmowy jasnowidz zaczął mówić o mnie! Powiedział jej „Ty masz męża rzymianina”. Moja żona zaprzeczyła kategorycznie, ale wróżbita był uparty i poprosił o moje zdjęcie. Gdy Gosia pokazała fotografię, wróż z nieskrywaną satysfakcją powiedział: – A nie mówiłem!? Krew! Rzymska krew! Moja żona to wyśmiała, ale potem opowiadała swoja przygodę z jasnowidzem  na jakimś przyjęciu i nasz przyjaciel, lingwista zapytał: – Z czego się śmiejesz? Może to prawda? Skąd on jest? – To polski góral z Beskidów – odpowiedziała. – To się zgadza!  Przecież Wołosi podobno  z Rumunii przywędrowali w te wasze Beskidy, a to dawne imperium rzymskie, więc Marek to rzymianin! Nawet imię pasuje! Oto jak rodzą się legendy – żartuje Marek.

 

Zbójnik mimo woli

 

– Mój prapradziadek Tomek zasłynął w rodzinie ze swoich zbójeckich kontaktów.  Rodzinna anegdota mówi, że znał osobiście słynnego herszta beskidzkiego Proćpoka z Kamesznicy. I chociaż do  zbójnictwa raczej go nie ciągnęło, to jednak beskidzkich rozbójników ciągnęło do niego, a ściślej mówiąc do jego ziemi na Zadolinie. Była tak porośnięta gąszczami, że stanowiła bezpieczną kryjówkę, z której skwapliwie skorzystali. Tomek nie chciał  wchodzić  z nimi w konflikt, więc po prostu pozwolił im tam w tych chaszczach się ukrywać. W ten sposób mimowolnie sam stał się jednym z nich, o mały włos nie przypłacając życiem swojego  „zbójnickiego epizodu”.  A wszystko przez Proćpoka, zakochanego się w jakiejś  pięknej góralce, której ojciec zbójowi oddać nie chciał. Ten groził, zachodził, prezenty dawał, a jak nic nie pomagało, ojca do stołu przywiązał i chałupę podpalił. Chałupa zgorzała, ojca odratowali, ale góralka się wściekła i Proćpoka wydała. Kamesznicki herszt z całą bandą został „haresztowany”. Przy okazji zgarnęli także mojego prapradziada. Wszyscy bez wyjątku zostali skazani na śmierć przez powieszenie.  Na całe szczęście, kiedy już postawiono 12 szubienic dla 24 zbójników i zaczęto wieszać alfabetycznie winowajców, zgodnie z rodzinną legendą, na chwilę przed powieszeniem naszego antenata, przyjechał goniec z pismem o amnestii, ogłoszonej z powodu narodzin syna cesarza Franciszka Józefa. Tym sposobem Tomka szczęśliwie cofnęli, a ród Proboszów mógł się spokojnie mnożyć, choć… jak się to mówi, momenty były.  Podobno, gdy Tomek wrócił – opowiada Marek – to się o mało co z praprababką nie pozabijali. Najpierw naszego antenata chciała zabić jego żona, bo go nie poznała. Kilka lat w podwiedeńskich kazamatach mocno Tomka zmieniło, więc jak wszedł do chałupy, myślała, że to dziad po prośbie. Dała mu pajdę chleba do ręki i czekała, kiedy dziad sobie pójdzie. Ale dziad ani myślał. Ona do niego: – Dziadu, poszlibyście już! A dziad nie dość że nie szedł, to po gospodarstwie zaczął się kręcić. Więc prababka, krewka góralka,  chciała siekierą go zaciupać. Dopiero wtedy Tomek, który do tej pory nic nie mówił, zaczął krzyczeć, że on nie dziad, ale „mąż ślubowany”! Potem, kiedy radość pierwszego powitania minęła, Tomkowi jakoś liczba potomstwa się nie zgadzała, więc zrobiło się nerwowo. Znów siekiera poszła w ruch, ale prababka, góralka nie w ciemię bita, stanęła przed swoim mężem i mówi: – Tomek! To ty nie wiysz, że jak jest baba dobrze odchowana za młodzi, to i bez chłopa rodzi? Nie wiem, czy Tomek wiedział, ale odpuścił i w ten jakiś magiczny sposób latające siekiery zamieniły się w skrzydlate słowa – powiada artysta.

 

Paradżanow z Istebnej

 

– W moim mieszkaniu w Los Angeles nad biurkiem wisi portret mojego ojca i mojego dziadka Jerzego, który w 1938 r. dostał nagrodę dla najlepszego pisarza – wawrzyn literacki Akademii  Literatury Polskiej. To było niezwykłe wyróżnienie i wydarzenie nie tylko w rodzinie, więc kiedy Jerzy jechał z Istebnej do Warszawy, cała wieś się składała na bilet, żeby mógł odebrać nagrodę. Taka była bieda. Wyróżnienie było tym bardziej niesamowite, że dziadek był w zasadzie samoukiem. Miał tylko cztery klasy szkoły powszechnej i jego życie codzienne nie różniło się niczym na pierwszy rzut oka od życia reszty górali. Od świtu do nocy harował w lesie i zwoził drzewo,  układając wszystkie swoje strofy w głowie podczas pracy. Tata mi opowiadał, że dziadek siadał do pisania dopiero w nocy, gdy wszyscy szli spać. Zapalał świecę i pisał często aż do świtu. Wtedy mój ojciec wyślizgiwał się z łóżka, skradał do jego nóg i wtulał się w nie, zasypiając na ziemi. To był jedyny jego kontakt z ojcem. Bardzo krótki z resztą, bo tata miał dziewięć lat, kiedy dziadka zamordowali w Dachau w 1942 r. Dziś zastanawiam się, jak on tego wszystkiego dokonał. Skąd miał tyle energii? Dziadek nie poprzestawał na pisaniu. Był zagorzałym patriotą, działaczem społecznym i prekursorem teatralnym – sam reżyserował napisane przez siebie sztuki, angażując do ról miejscowych górali. Był producentem, reżyserem, scenarzystą i aktorem. Prawda jest taka, że jak już człowiekowi w duszy coś zaiskrzy, to koniec. Nie ma odwrotu. Rodzi się wtedy taka przemożna chęć tworzenia, gdzieś na granicy z przymusem, poza sobą, że musi działać, nawet jeśli nie ma nikogo, kto by w tym pomógł. Prosty góral dostrzegał w każdym parowie, dolinie, grani czy zboczu niezwykły świat baśni; prawdziwy romantyzm góralski. Z całą swoją wrażliwością pisał: – Jak długo góry nasze były niemal niedostępne, żyły własnym życiem bajek, klechd i baśni. I dobrze im z tym było. To była prawdziwa poezja. Urok i czar odziedziczony po przodkach.

Tak rodziła się najważniejsza i najbardziej znana sztuka dziadka „Wesele górali istebniańskich”, która miała swoja premierę w 1928 r. w czytelni katolickiej w zaolziańskim Jabłonkowie. Była też wielokrotnie wystawiana w Katowicach, Chorzowie i Cieszynie. Dziadek pisząc „Wesele górali istebniańskich”, chciał utrwalić potomnym ten najpiękniejszy, prastary, obrzędowy ceremoniał góralski. Rytuał weselny tak stary, jak stara jest nasza góralszczyzna. Spisać, a nie dopisać się do tego, co jest prastarym, cudownym obrzędem miłości utrwalonym w śpiewkach i tańcach.

Niestety nie zachowała się żadna dokumentacja fotograficzna z tych przedstawień, ale mam w swoich zbiorach tę sztukę, wydaną w 1938 r., ilustrowaną wspaniałymi drzeworytami Jana Wałacha. Czytając dziś nawet po latach tekst dramatu, na podstawie plastyki języka, całej tej niezwykłej ekspresji, jaką operował dziadek, jestem w stanie wyobrazić sobie te przedstawienia. Przywołują w moich skojarzeniach sceny z filmu Siergieja Paradżanowa „Cienie zapomnianych przodków”, odtwarzającego zapomniany świat Hucułów. Ta sama troska o każdy najdrobniejszy szczegół, emocję. Ta sama etnograficzno-malarska wizja świata, której na drodze stanęła cywilizacja, a którą oni na swój sposób odczarowywali. Chciałbym bardzo przywrócić tamten opisany przez mojego dziadka świat górali istebniańskich na którejś ze scen polskiego teatru – twierdzi polski aktor.

 

Iste bene facit

 

– Odczarowywanie świata bowiem nie odbywa się przez walutę, lecz przez kulturę, którą dziedziczymy po naszych przodkach. Wcześniej o tym niewiele myślałem, bo człowiek  w tym całym zgiełku życia codziennego nie ma zbyt wielu okazji do tego typu refleksji. I chociaż gdzieś podskórnie wciąż czułem ogromny związek emocjonalny z górami, dopiero gdy wyjechałem do USA, spojrzałem na  świat z innej perspektywy. Ogarnęła mnie głęboka nostalgia. Andrzej Tarkowski w swoim filmie pod tym tytułem nazwał ją śmiertelną chorobą człowieka cierpiącego z powodu oddalenia od ojczyzny, do której nie może powrócić.  W latach 80. moja emigracja była podrożą w jedną stronę, dla której nostalgia stanowiła pewnego rodzaju bilet powrotny. Zresztą strój góralski cały czas wisi w szafie. W  domu mamy pełno wyrzeźbionych w drzewie przez mojego ojca replik chat góralskich, „chajzielków” i kapliczek. Są maski i fotografie. Górale otaczają mnie zewsząd. Nawet urodzone już tutaj w Los Angeles moje dzieci, które mówią płynnie po polsku, kiedy poszły do szkoły celebrować Dzień Dziedzictwa, to wystąpiły w strojach góralskich: syn Wincent w brucliku, kierpcach, wyszywanej koszuli i kapeluszu, córka Walentyna w heklowanej koronkowej sukience. Wywołały swoimi ubiorami takie poruszenie, że wychowawczyni ze zdziwieniem zapytała: – Co wy tacy wystrojeni, przecież z was Amerykanie z Los Angeles, a moje dzieci na to zgodnie: – Nie, proszę pani… krew… krew jest góralska! Myślę, że to jest szalenie ważne, wiedzieć z jakiego jaja człowiek się wykluł. Ludzie, którzy nie znają swojej historii, giną w tłumie. Szczególnie tu w Ameryce, która jest takim koktajlem kulturowym. Dlatego dbamy z żoną o to, aby przekazywać naszym dzieciom ich historyczne dziedzictwo. Nie zamykamy się tylko w kręgu naszej kultury, staramy się rozszerzać pole widzenia i wędrujemy dużo po różnych światach. Dużym przeżyciem była dla nas wizyta u Indian Hopi w Arizonie, gdzie z moja żoną Gosią wzięliśmy pierwszy ślub w indiańskim obrządku, połączony z ceremonią chrztu i nadania nam imion Hopi. Moja żona otrzymała imię Bakawi – symbol życia, a ja Owatsmo – duchowe centrum. Poczułem wtedy bardzo wyraźnie, że moim centrum duchowym, jądrem ciemności i jasności, przez które komunikuję się z energią kosmiczną, są Beskidy. Dla mnie Istebna brzmi jak łacińskie  „Iste-bene-facit” czyli „ tu ci dobrze czynią”.  To jest moje „owatsmo”. Miejsce, w którym łączę się z duchami przodków. Czuję, kim jestem i skąd jestem. Z tego powodu m.in. zagrałem w „Janosiku” Agnieszki Holland i Kasi Adamik. Film nie stał się niestety artystycznym wydarzeniem, ale zamysł, żeby przypomnieć ludziom tamten czas i tamtą historię, był słuszny. Takich filmów powinno trochę powstać, nim przyjdzie pokolenie, które będzie coraz mniej o tych górach wiedziało. Myślę, ze to szalenie ważne, wyciągnąć zaginionych przodków z cienia na scenę, na ekran i puścić ich w świat, bo wydaje mi się że to jest coś niezwykle unikalnego. W górach tkwi niesamowity potencjał! Tego nie kupisz w supermarkecie, a tajemnice Beskidów czekają na swoje odkrycie. Tatry mają swoją legendę, swojego Janosika, a beskidzka legenda wciąż jest jak ten niedostępny groń, w którego cieniu ukrywa się duch bohaterskiego Ondraszka. A przecież mity są kluczami do duchowych możliwości ludzkiego życia. Do zrozumienia tajemnicy, że w wiecznym poszukiwaniu sensu życia tkwi nagroda. Kiedyś, już po wyjeździe do Ameryki, miałem nawet taki pomysł, żeby zbudować w naszych górach teatr, który byłby taką placówką edukacyjno-kulturalną. Kuźnicą, w której wychowuje się młode pokolenia i przygotowuje naszą kulturę na świat. Pokolenia ludzi dumnych z tego, skąd są i kim są.  Z wiedzą o tym, jaką odziedziczyli spuściznę po swoich przodkach. Wizja była taka, żeby w tym teatrze organizować warsztaty teatralne, filmowe, scenopisarskie, produkować spektakle i obwozić je po świecie. Zrobiliśmy nawet z moim kolegą, też góralem, Tolo Michalikiem, projekt architektoniczny tego teatru – wspomina Marek Probosz.

 

Góral to stan umysłu

 

W górach jest wszystko, co kocham, śpiewała kiedyś Elżbieta Adamiak. One zostają w człowieku na całe życie. Tego nie da się wymazać, to mój kod genetyczny, wyryty gdzieś w najgłębszych pokładach duszy. To przestrzeń, gdzie generują się energetyczne wibracje. Odbiera je również moja córa. Walentyna gra na skrzypcach w orkiestrze symfonicznej w swoim liceum w Santa Monica, jednej z najlepszych w USA, z którą pojedzie na wiosnę w trasę koncertową przez Wiedeń, Baden-Baden, Pragę. Będzie grała Mozarta, Bacha, Dworzaka, ale najlepiej jej się gra góralskie przyśpiewki… Co jej wtedy wychodzi spod palców, to jest czysty ogień! Tak na nią działa góralska muzyka. Oboje z synem Wincentem  czują góry archetypicznie; mówią, że jak przyjeżdżają do Istebnej, to czują się jak dzieci z Bullerbyn. Bo góralszczyzna to coś więcej niż etnografia i folklor. To stanu umysłu. Umysłu ludzi twardych i wolnych. Ludzi, którzy od zawsze wyłamywali się z systemu zakazów i nakazów. Tworzyli własne tradycje, własne kostiumy, własną muzykę, a przede wszystkim mieli własny charakter. I o to w tym chodzi, żeby pozostać wolnym. Bez pana i bicza. Dlatego w pewnym momencie zdecydowałem się wyjechać z kraju, mimo naprawdę rozkręconej już kariery. Byłem wtedy przecież po głównej roli w filmie „Kocham Kino”, gdzie grałem role syna Zbyszka Cybulskiego i Eli Czyżewskiej. Byłem „zabukowany” na dziesięć ról do przodu w kinie i w telewizji. Wyreżyserowany przez mnie spektakl „Salome” święcił właśnie triumfy jako najlepsze przedstawienie 1986 r. w Czechosłowacji, miałem reżyserować „Przemianę” Kafki w Brnie, kiedy zdecydowałem się to wszystko zostawić za sobą.  To był skok w przepaść, w sam środek  pustyni. Nie mówiłem po angielsku, nie miałem tam rodziny, przyjaciół. Musiałem sobie radzić sam. Czułem jak umiera we mnie Gustaw i rodzi się Konrad. Ale jeśli nie przejdzie się tej śmierci klinicznej w sensie duchowym, to można zostać „pożartym” przez komercjalizm świata Hollywood i stać się rozbitkiem. Emigracja to sytuacja ekstremalna. Jakby odcięli ci ramiona i wypchnęli z samolotu ze spadochronem. Spadasz ze świadomością, że jak nie wyrwiesz zębami metalowej spinki i nie otworzysz spadochronu na czas, to się rozwalisz. Ale jak już w końcu ci się uda i wylądujesz na własnych nogach, to jesteś gotów rozpocząć nowe życie. Andrzej Wajda powiedział mi niedawno, przy okazji wydania mojej książki „Eldorado”, że jestem jednym z niewielu, którym się powiodło. – Wszyscy inni powrócili, a pan prowadzi tam normalne życie i pracuje w zawodzie – powiedział do mnie. Kto jednak wie, jak by było, gdyby nie ta moja góralska zaciętość. Rzeczywiście mnie się to wszystko udało poukładać, choć to nie jest praca w swoim kraju. Człowiek jest urodzony do pewnego języka i zawsze oddycha  najlepiej w swoim języku… Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Mnie się może i podoba palma, ale gdy widzę olchę szeleszczącą na wietrze, to  czuję, że to jest moje drzewo..