Marek Cieślar

 

Pozostały uśmiechy

 

Jeszcze dziś odnoszę wrażenie, że za chwilę spotkam ich w górach. Wspinając się na Stożek lub Baranią Górę, widzę Mietka, który wyrwał się z Warszawy i wędruje po ukochanych Beskidach, potem schodzi do rodzinnej Wisły i z uśmiechem wita się ze znajomymi. W leśnej świątyni pod Równicą widzę Adama, który przyjechał, żeby posiedzieć Przy Kamieniu, w miejscu, gdzie na nabożeństwa zbierali się ewangelicy w XVII i XVIII wieku. Spotkaliśmy się tam w czerwcu 2009 r., zabrał z sobą warszawskich konfirmantów, opiekował się nimi, nie miał czasu na rozmowę. Nie wiedzieliśmy, że spotykamy się po raz ostatni.

Adam był bardzo koleżeński, opiekuńczy. Skończył wiślańskie technikum gastronomiczno-hotelarskie, więc w czasie studiów nieraz coś smacznego przyrządził kolegom w akademiku przy Miodowej. Służył pomocą także koleżankom, które w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej były rodzynkami, wśród nich swojej przyszłej żonie, Kornelii i... mojej przyszłej żonie, Elżbiecie.

– Wieczorami, z nocnymi lampkami, wędrowaliśmy do sali synodalnej – wspomina Elżbieta – żeby uczyć się w ciszy, uciec od zgiełku ruchliwej ulicy. Adam był zdolnym i pracowitym studentem, chętnie dzielił się wiedzą, pomagał, gdy to było potrzebne. Pomagał też w czasie uciążliwych, nocnych podróży pociągiem relacji Wisła – Warszawa. Rezerwował dla kolegów i koleżanek z Ustronia, Goleszowa, Cieszyna, miejsca siedzące już w Wiśle. Dzięki aktorskim zdolnościom udawało mu się sprawić wrażenie, że cały przedział już w Wiśle jest przepełniony.

Adam się nie zmienił, gdy został proboszczem parafii w Warszawie i pułkownikiem Wojska Polskiego; uprzejmy, serdeczny, z oddaniem służył pomocą swoim parafianom, nie odmawiał też, gdy był potrzebny w Ewangelickim Duszpasterstwie Wojskowym. Dlatego 10 kwietnia 2010 poleciał do Smoleńska, zastępując (po raz ostatni) ewangelickiego biskupa wojskowego. Tydzień później, w czasie uroczystości żałobnych, żegnał go biskup Mieczysław Cieślar, który dzień później, w niedzielę 18 kwietnia, zastąpił ks. Adama Pilcha na nabożeństwie w jego parafii i wracając z Warszawy do Łodzi, zginął w wypadku samochodowym.         

Tragiczny ciąg wydarzeń do dziś zastanawia, pobudza do głębokich refleksji. Dwóch duchownych, wybitnie zdolnych i pracowitych, niezwykle serdecznych, dobrych, odeszło nagle, pozostawiając pustkę, w rodzinnej Wiśle oraz w Warszawie i Łodzi, gdzie pełnili funkcje proboszczów, zwierzchnika Diecezji Warszawskiej i zastępcy biskupa Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w RP (Mieczysław) oraz zastępcy ewangelickiego biskupa wojskowego (Adam).

Mieczysław zginął trzy tygodnie po swoich sześćdziesiątych urodzinach, Adam miał niespełna 45 lat. Pośmiertnie został mianowany generałem brygady.

Wśród bliskich i przyjaciół mówiło się o nich po prostu Adaś i Mietek. Nie tylko w rodzinnej Wiśle, ale też w kręgach łódzkich i warszawskich parafian, wśród ewangelickich, katolickich i prawosławnych duchownych, wśród studentów i wykładowców CHAT mówiono o nich ciepło, często z uśmiechem, tak jak oni byli niezwykle ciepli, serdeczni, pogodni. Symboliczny wymiar wydaje się mieć fakt, że jeszcze na kilkanaście godzin przed swoją tragiczną śmiercią ks. Adam uczestniczył w spotkaniu Międzynarodowej Kapituły Orderu Uśmiechu, której był aktywnym członkiem, a podobnie wzruszające, pogodne skojarzenia rodzą opowieści o tym, jak długo szukano zdjęcia biskupa Mieczysława, na którym byłby poważny, „nie wypadało” bowiem przekazywać mediom zdjęcia szeroko uśmiechniętej twarzy biskupa, który zginął w tragicznym wypadku.

Mietka zawsze będę pamiętał właśnie takiego, uśmiechniętego, ciepłego. Takie są wszystkie moje wspomnienia z nim związane. Łączyły nas przeżycia z dzieciństwa. Gdy wchodziłem do kamienicy stojącej w centrum Wisły, żeby odwiedzić dziadków, najpierw spotykałem prababkę Zuzię, która mieszkała (niemal sto lat) na parterze, potem, idąc wielkimi schodami w górę, skręcałem w lewo, gdzie witała mnie babcia Wanda albo w prawo, gdzie, pod nieobecność babci, przygarniała mnie ciocia Hania, mama Mietka. 

Wujka pamiętam słabo, zmarł gdy miałem pięć lat. Miecio miał wtedy lat dwanaście, jego siostra, Krysia – osiem. Pamiętam pogrzeb, tłumy ludzi, niekończący się kondukt idący w stronę cmentarza na Groniczku. Wuj był lubiany i ceniony, zapisał się w pamięci wiślan jako człowiek niezwykle energiczny i serdeczny. Kierował bankiem, śpiewał w parafialnym chórze, miał wielu przyjaciół, znajomych, jego nagła śmierć była dla wszystkich wstrząsem.

W czasie surowych zim pomieszkiwaliśmy u prababci lub babci, żeby uniknąć uciążliwych dojazdów z Nowej Osady. Autobusy z Malinki i Czarnego zamarzały lub tonęły w śniegu, a my po trzech minutach od wyjścia ze szkoły byliśmy już przy babcinym, kaflowym piecu i piliśmy gorącą herbatę. Odwiedzaliśmy Krysię i Mietka; moje starsze siostry, niemal ich rówieśniczki, rozprawiały z nimi o sprawach szkolnych, a ja najbardziej lubiłem chwile, kiedy rozpoczynało się muzykowanie. Ciocia grała na pianinie i pięknie śpiewała, na pianinie grywała też Krysia, Miecio na skrzypcach. Dla mnie było to jakby przedłużenie szkółki niedzielnej,  bo tam ciocia prowadziła śpiew, dyrygowała setką głośnych maluchów, ucząc krótkich refrenów (większość z nich pamiętam do dzisiaj). Ciocię Hanię zresztą widywałem niemal codziennie, pracowała w sklepie spożywczym naprzeciwko szkoły, więc gdy na dużej przerwie biegliśmy, aby kupić rogala czy bułkę, witał nas jej uśmiech. Ciocia Hania, o ile pamiętam, zawsze była uśmiechnięta, uprzejma, miła, dla wszystkich. Miecio i Krysia odziedziczyli po rodzicach nie tylko zdolności muzyczne.

Gdy po latach spotkałem Mietka w Warszawie, rozmawialiśmy głównie o muzyce. Mietek opowiedział mi krótko o swoich wykładach w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej i o pracy duszpasterskiej w Łodzi, a potem przez ponad godzinę mówił o żonie Barbarze, o ich wspólnej miłości do muzyki. Był dumny, że Barbara jest wybitną organistką (obecnie profesorem i prorektorem Akademii Muzycznej w Łodzi). Sam muzyką się  pasjonował, kochał świat dźwięków, grał na skrzypcach w orkiestrze Karola Hławiczki, kształcił również głos. Pamiętam jego występ w Wiśle, w Domu Zborowym, zaśpiewał piękną pieśń solową. Była to chyba „gwiazdka” chóru parafialnego, w którym również śpiewałem jako licealista. Na próby zaglądali wybitni muzycy, Jerzy Drozd, Stanisław Hadyna. Wtedy w Warszawie wspominaliśmy tamte czasy, tamtych ludzi.

Wątek muzyczny miała także nasza ostatnia rozmowa. Mietek był już biskupem, na początku sesji Synodu Kościoła wygłosił wykład poświęcony Psalmom. Przyjechałem do Warszawy, żeby nagrać wypowiedzi kilku synodałów na potrzeby radiowego programu „Po prostu”, więc w przerwie obrad podszedłem do Miecia z mikrofonem i nagraliśmy krótki wywiad. Potem rozmowa potoczyła się dalej, już bez mikrofonu. Mietek mówił o Księdze Psalmów z pasją, podkreślał, że jest to zbiór pieśni, modlitw, płynących z serc ludzkich ku Bogu, a jednocześnie, że są to słowa natchnione przez Boga, bo przecież Psalmy to fragment Pisma, a więc Psalmy płyną jakby w dwóch kierunkach, od Boga do człowieka i od człowieka do Boga! I tyle w nich treści profetycznych, tyle obrazów, zapowiedzi mesjańskich! I jakaż piękna to poezja! Jak wiele myśli, wzruszeń, uczuć wyraża i wzbudza! Ponieważ księgi poetyckie ST to również moje ulubione księgi biblijne, rozmawiałem i słuchałem chętnie. Pamiętam, że ta długa rozmowa zakończyła się refleksją, iż szkoda, że nie znamy muzyki którą skomponowali Dawid, Asaf, Jedutun i inni twórcy Psalmów, szkoda, że nie możemy usłyszeć dźwięku ich harf, ale... bardzo prawdopodobne, że usłyszymy je kiedyś w niebie!

Dziś, gdy wspominam Mietka i Adama, słyszę muzykę Bacha i Haendla, muzykę największą, najpiękniejszą, dedykowaną Bogu. Słyszę też arie z opery „Sałasznicy”, bo muzyka Jana Sztwiertni, wiślańskiego kompozytora zamordowanego przez nazistów, przypomina mi zarówno szum beskidzkich świerków i buków, jak i zamiłowanie Adama do oper. Podobnie jak Mietek, Adaś kochał muzykę, znał na pamięć libretta najwybitniejszych dzieł włoskich mistrzów, śpiewał arie, aby przeżywać piękno, doświadczać harmonii...

I może tu otwiera się szansa, aby choć cząstkowo zrozumieć, dlaczego tak szybko odeszli ks. Adam Pilch i bp Mieczysław Cieślar. Może już byli gotowi, aby znaleźć się tam, gdzie struny harf potrąca Dawid, na klawiszach dłonie kładzie mistrz Jan Sebastian, a w trąby dmą aniołowie, gdzie już rozlega się najwspanialszy, najpiękniejszy, trwający wiecznie koncert. A skoro tu, gdzie jeszcze tyle zgiełku i dysharmonii, wraz z odejściem Adama i Mieczysława ubyło tak wiele dobra i pogody ducha, to dobra i życzliwości winno przybywać w nas.